niedziela, 30 grudnia 2012

"Jeden rok Warszawy 1875 " Karolina Beylin

Dzięki odwiedzinom w antykwariacie znów mogłam zanurzyć się w zaczarowanym klimacie dziewiętnastego wieku. Każdy kolejny zakup książki Karoliny Beylin to gwarancja, że przede mną kilka dni spędzonych w świecie, który odszedł już na zawsze. Szkoda, że tak rzadko udaje mi się upolować te książki. Mam jednak nieustającą nadzieję, że kiedyś skompletuję całość opowieści warszawskich.
Dlaczego z całego wieku autorka wybrała właśnie rok 1875? Wyjaśnia nam to w przedmowie do swojej książki. Ten rok, mimo coraz cięższych represji nakładanych przez zaborców, był okresem rozkwitu szeroko pojętej kultury polskiej. A właśnie w stolicy biło serce polskości. To właśnie tu rodziły się wszelkiej akcje i inicjatywy mające na celu ochronę i zachowanie naszego dziedzictwa narodowego. Docierały one nawet do najdalej położonych wiosek budząc nastroje patriotyczne i podnosząc na duchu naród, który zastygł w letargu po upadku powstania. W stolicy osiedli najwięksi twórcy tego okresu: Sienkiewicz, Prus, Konopnicka, Gomulicki. Tu bujnie rozkwitał teatr i inne sztuki piękne. Nic więc dziwnego, że autorka wybrała właśnie ten rok. Razem z nią mamy możliwość podglądać codzienne życie ówczesnej Warszawy, od spraw codziennych po ważne wydarzenia historyczne. Opis każdego miesiąca to zarys czynności i obowiązków, które należało wykonać, ale nie tylko. Uda nam się zajrzeć za kulisy teatrów, w sezonie letnim odwiedzimy bardzo popularne kawiarniane ogródki. Wpadniemy na podwarszawskie letniska i przez chwilę zamieszkamy  w rezydencji księcia Gucia w Jabłonnej. Z pocżątkiem nowego roku szkolnego zapoznamy się z systemem edukacji o odwiedzimy popularny zakład gimnastyki szwedzkiej. Dana nam jest także niecodzienna możliwość zajrzenia do redakcji ówczesnych gazet i podpatrzenia kto w nich pisał oraz jak były drukowane i dystrybuowane. A całość opowieści o roku 1875 zakończy, oczywiście, tradycyjna wigilia i szopki warszawskie, których odwiedzanie było nieodłącznym elementem wypełniającym czas w okresie pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem.
To książka dla osób zakochanych w dziewiętnastowiecznej Warszawie. Nieomalże przewodnik pozwalający  chodzić i dziś po warszawskich ulicach, wyobrażając sobie jak wyglądały one przed stuleciem. Odnajdować ślady i pozostałości po ludziach, którzy już dawno odeszli. Odeszli, ale ich cząstka nadal pozostała, gdzieś pomiędzy Nowym Światem a Marszałkowską. Czasami warto wsłuchać się w ich opowieści i odnaleźć czar dawnych dni.






czwartek, 27 grudnia 2012

"Dom w Italii" Peter Pezzelli


Tytuł oryginału: "Home to Italy"


Prawdziwe życie zaczyna się po sześćdziesiątce. A im więcej daje nam w kość przez pierwsze sześćdziesiąt lat, tym intensywnej zaczyna nam wyrównywać krzywdy, gdy przekroczymy już magiczną granicę. Trzeba więc cierpliwie poczekać na dobry czas, a on na pewno nadejdzie. To główne przesłanie tej książki. W chwili obecnej nie zgadzam się z nim fundamentalnie, ale kto wie co przyniesie przyszłość?
Peppi urodził się we Włoszech, ale trudne powojenne warunki oraz śmierć rodziców, zmusiły go do emigracji do Stanów Zjednoczonych. Tam kosztem wielu trudów i wyrzeczeń, udało mu się założyć rodzinę, znaleźć dobrą pracę i stworzyć sobie stabilne i solidne życie. Do szczęścia brakowało mu tylko dziecka, ale przecież już tak wiele z jego marzeń się spełniło, że nie można wymagać zbyt wiele od opatrzności. Po czterdziestu latach dobrego życia, nagle pojawia się cień. Jego ukochana żona, Anna, dostaje udaru, w wyniku którego umiera. Przyjaciele i znajomi wspierają Peppiego w trudnych chwilach. Chcą zapełnić i zorganizować od nowa opustoszałe życie wdowca. On jednak, jak przed laty, dochodzi do wniosku, że nic go już nie trzyma na amerykańskiej ziemi. Wynajmuje dom, pakuje rower i wyrusza w powrotną drogę do ojczyzny. Nie bierze jednak pod uwagę upływu czasu, który wszystko zmienia. Włoscy przyjaciele, to już nie mali chłopcy w krótkich spodenkach, a szacowni nestorzy rodzin. Dawne ukochane miejsca zmieniły się, porosły trawą i ciężko w nich odnaleźć dawny urok. A jednak ......czasami dzieją się cuda. Bo oto na drodze Peppiego staje córka jego dawnego przyjaciela. I wtedy włoska ziemia zaczyna roztaczać swój czar, powodując, że dwoje zagubionych odnajduje drogę do siebie.
Miła książka, dobry zapychacz na zimowy wieczór. Jednak po jej przeczytaniu zostaje niewiele. Tak naprawdę nic nie wnosi, nie przekazuje żadnych głębszych treści. Ot, opowieść w harlequinowskim stylu, tyle, że osadzona w innych realiach. Dla lubiących ten gatunek.








sobota, 15 grudnia 2012

"Bielszy odcień śmierci" Bernard Minier


Tytuł oryginału: "Glace"

Wśród górskich przełęczy zlokalizowany został ośrodek dla przestępców objętych specjalnym nadzorem psychiatrycznym. Pewnego dnia kadra terapeutyczna placówki zostaje powiększona o młodą psycholog, Dianę Berg, która ma się zajmować najgroźniejszymi pacjentami z sektora A. W dniu jej przyjazdu w leżącym nieopodal miasteczku dochodzi do makabrycznej zbrodni. Zabito konia, a jego głowę odcięto i umieszczono  na drutach kolejki linowej. Koń był bardzo cenny i stanowił własność Erica Lombarda, jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi we Francji. Nic więc dziwnego, że do prowadzenia śledztwa oddelegowano najlepszych przedstawicieli stróżów prawa. Grupie przewodzi komisarz Martin Servaz. To on musi stawić czoła narastającym trudnościom, naciskom przełożonych i podejrzeniom, że być może właśnie w grupie osób prowadzących śledztwo znajduje się morderca. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że w wagoniku kolejki linowej znaleziono ślad śliny. Badanie DNA wskazuje na jednego z pacjentów ośrodka. Zachodzi pytanie, jak udało mu się niepostrzeżenie opuścić ośrodek pełen elektronicznych zabezpieczeń, kamer i ochrony? A gdy dochodzi do kolejnej zbrodni...
Książka ta została uznana we Francji za najlepszy kryminał roku 2011 i bezspornie na to miano zasługuje. Skomplikowana intryga nie pozwala się czytelnikowi oderwać od lektury. Nie pozwala także na samodzielne wydedukowanie zakończenia. Nie można przeskoczyć kilku kartek do przodu, gdyż prawie na każdej stronie jest nowy trop prowadzący do rozwiązania zagadki. Wyraźnie zarysowane postaci
bohaterów porażają swą autentycznością, a umieszczenie akcji w powalających krajobrazach alpejskich przydaje opowieści mroku i tajemniczości. Wszystko to składa się na jeden z najlepszych kryminałów jaki czytałam ostatnimi czasy. Trochę razi nadmierna ilość wątków pobocznych nie mających bezpośrednich związków z toczącym się śledztwem. Ale jak na debiut książka jest znakomita.




poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Dzienniki kołymskie" Jacek Hugo - Bader

Reportaż to najtrudniejsza ze składowych literatury. Musi być krótki, przykuwać uwagę czytelnika i w prostej formie przekazywać dużą ilość różnorakich informacji. Niby banalne, ale jak nieosiągalne dla większości piszących. Dlatego, kiedy natknęłam się w bibliotece na reportaże Jacka Hugo - Badera wiedziałam, że to jest to.
Syberia, Kołyma, kraj Sacha, skojarzenia mamy zazwyczaj jednoznaczne: odległe krainy gdzieś na końcu świata, gdzie dominuje pijaństwo, zacofanie i całkowity brak perspektyw. To tylko warstwa wierzchnia, pod nią kryje się pulsujący życiem świat, w którego mentalność, obyczajowość i tajemnice autor stara się przed nami odsłonić.
Postanowił przejechać drogę od Magadanu do Jakucka (2025 km). Środek lokomocji dowolny, byle dalej. W czasie wędrówki Szlakiem Kołymskim spotykał różnych ludzi. Zabierali go do swych samochodów, podwozili na punkty docelowe, dzielili się mieszkaniem, jedzeniem i swoim życiem. Każdy z nich opowiadał swoją historię. Każda taka historia to osobny scenariusz filmowy. O głównym mafiozie, w którego rękach znajduje się większość nielegalnego handlu złotem, o poszukiwaczach złota, którzy cierpliwie wypłukują je z wielokrotnie już przeszukanych hałd ziemi, o złotonośnych działkach, dla pozyskania których wyludniane są całe miasta, o pustych mieszkaniach i pozostawionych w nich rzeczach. Przede wszystkim to jednak opowieść o ludzkich losach, powikłanych i trudnych jak historia tej ziemi. O ludziach, których los rzucił na Kołymę w wyniku niefortunnego splotu wypadków lub z wyboru. Co trzyma ich w tak niegościnnym miejscu? Odpowiedź jest prosta: to ich ziemia, ich świat. Jedyne miejsce, w którym czują się bezpiecznie i u siebie. I nic to, że za oknem zwały śniegu, trzaskające mrozy,  a wioska już została całkowicie odcięta od świata. To wszystko nieważne, bo ich prawdziwy świat jest w nich.
To książka, od której nie można się oderwać, a po jej zakończeniu chce się jeszcze, jeszcze i jeszcze, bez końca. Tak jak nie ma końca bezkresna tajga syberyjska czy syberyjska zima. Tej książki nie trzeba polecać. Trzeba ją przeczytać. To wszystko.








wtorek, 4 grudnia 2012

"Przez dziki wschód" Tomasz Grzywaczewski


Tak się jakoś złożyło, że równocześnie czytałam dwie pozycje opisujące wędrówkę po tym samym kawałku ziemi. "Dzienniki kołymskie" i "Przez dziki wschód". W tej pierwsze zagłębiałam się z przyjemnością. Drugą wybrałam celowo, aby poznać opinię i ocenę młodszego pokolenia. Wydawało mi się, że takie zderzenie dwóch niezależnych relacji musi dać efekt synergii i suma wyniesionych wrażeń będzie gigantyczna. Niekoniecznie, niestety.
Trzech młodych mężczyzn wyrusza szlakiem sławnej ucieczki z gułagu. Chcą, podobnie jak uciekinierzy, przejść szlak od Jakucka do Kalkuty. W czasie wędrówki muszą przejść, przepłynąć lub przejechać ponad osiem tysięcy kilometrów. Na wędrownym szlaku czekają na nich przeróżne przygody i rozliczne perypetie. Jednak po kilku miesiącach uda się im osiągnąć cel i złożyć swoisty hołd tym, którzy przed laty szli tym samym szlakiem w znacznie gorszych warunkach.
Mam dużo zastrzeżeń do tej książki. Przede wszystkim jest za długa i zbyt przegadana. Gdyby była o połowę krótsza, jej dynamika znacznie by wzrosła. Autor niepotrzebnie częstuje nas opowieściami o tym, że lubić brać częsty prysznic lub popijać poranną kawę. Czytelnika sięgającego po tego typu lekturę naprawdę to nie interesuje. Po drugie: w książce dużo jest urwanych wątków np: przez kilka stron jesteśmy częstowani opowieścią o spuchniętych nogach autora i o tym jak trudno mu na nich wędrować ( co jest prawdą ). Fakt ten zaczyna urastać do rangi naczelnego problemu wyprawy i czytający czeka na jakieś dramatyczne rozwiązanie sytuacji, gdy tymczasem wszystko rozpływa się i nagle nie ma już tematu. Nie wiadomo jak się problem rozwiązał. Podobnych przeskoków jest w tej książce kilka.
A teraz pora na najcięższy zarzut. W tej książce nie ma ludzi.  Dużo jest o samej wędrówce, pięknie przyrody, dziwnych zwyczajach, ale niewiele jest o zwykłych mieszkańcach tamtych stron. Występują gdzieś marginalnie, najczęściej w kontekście powszechnego pijaństwa, wszechogarniającego brudu i ogólnego zacofania. Autor patrzy na nich z perspektywy Europejczyka, któremu nie dorastają nawet do pięt i krytykuje wszystko, nie starają się zrozumieć ich odmienności.  A wyciągane przez niego wnioski po prostu powalają na kolana. " Z pomarszczonych twarzy Jakutek można wyczytać, że od dziesięcioleci mieszkają w tym samym miejscu". Wiedziałam, że  z ludzkiej twarzy można wyczytać wiele różnych rzeczy, ale nigdy nie przypuszczałam, że są na niej wypisane kolejne miejsca zamieszkania. Może jednak należało powstrzymać swoje krasomówstwo?
I jeszcze jedno. Być może tak działa duża różnica wieku, ale nie podoba mi się, gdy o panu Glińskim, w co drugim zdaniu, autor wyraża się per "staruszek". Język polski jest bardzo bogaty  i różnorodny jeśli chodzi o określanie wieku podeszłego lub starości. Tak częste używanie tego jednego zwrotu sprawia, że zaczyna nabierać ono określenia pejoratywnego.
Sama wyprawa fascynująca i pełna wyzwań, ale można było opisać ją lepiej i ciekawiej. Jeśli komuś uda się dobrnąć do końca książki to na pewno z zaciekawieniem sięgnie po inne lektury dotyczące tego rejonu świata i to duży plus tej pozycji.











poniedziałek, 26 listopada 2012

"Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody" Bill Bryson


Tytuł oryginału: "Down under"

Już dawno tak dobrze nie bawiłam się podczas czytania książki. Ostry język, cięty dowcip, ironia oraz bystre oko obserwatora stanowią wybuchową mieszaninę, która doprowadza czytelnika do łez. I, zapewniam Was, nie są to łzy rozpaczy.
Australia to wielka miłość autora. Wpadł tam na chwilę przed laty i .... nie, nie został, ale pokochał miłością wielką i nadzwyczaj wierną. Uczucie to nie przeszkadza mu w nieustannym tropieniu dziwnych ( w naszym odczuciu) zachowań Australijczyków i namiętnym ich opisywaniu. Bo Australia to taki dziwny świat, pełen kontrastów i niezrozumiałych dla innych nacji sposobów myślenia. Zdecydowanie obiegających od ukutych standardów europejsko- amerykańskich. Tylko Australia mogła w odmętach morskich zgubić swojego premiera. Tylko tam na jeden metr kwadratowy przypada więcej żyjątek usiłujących wysłać Cię na tamten świat niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi, a spokojny spacer brzegiem morza można zakończyć jako danie główne w codziennym menu krokodyla różańcowego. 80 % fauny i flory australijskiej nie można spotkać nigdzie indziej, a specyficzne procesy ewolucyjne pozwoliły na wykształcenie się u niektórych gatunków zupełnie odmiennych cech morfologicznych. Jednym słowem to kraina magiczna, którą zamieszkują przyjacielscy i pełni życzliwości dla obcokrajowców ludzie.
Podróże z Brysonem są wspaniałą przygodą, nawet jeśli są to tylko przygody papierowe. Każdy czytelnik po lekturze ma ochotę pakować się i lecieć na drugi koniec świata, aby dotknąć i przeżyć to wszystko czego doświadczył autor. Mnie naszła jeszcze jedna refleksja. Fajnie byłoby zaprosić autora do Polski. Przecież przy naszej absurdalnej rzeczywistości wysiadają wszystkie cuda i dziwy dotychczas przez niego opisywane. Dopiero na polskie ziemi miałby szansę dotknąć absurdu w jego najczystszej postaci. Taka książka stałaby się od razu bestsellerem, choć raczej nie w Polsce, bo śmiać się  z siebie samych to my nie potrafimy.Na razie więc,  z dużą dozą sympatii, pośmiejmy się z Australijczyków. Miłej lektury.



poniedziałek, 12 listopada 2012

"Metro 2033: Do światła" Andriej Diakow


Tytuł oryginału: "Mempo 2033: K cbemy"


Kiedy całe swoje życie człowiek spędza pod ziemią to każde wyjście na powierzchnię stanowi niebywałe przeżycie. Wychodzącego przytłacza przestrzeń, razi i pali światło słońca, a szum wiatru przyprawia o palpitację. Czasami jednak trzeba opuścić bezpieczną stację metra i wyjść na zewnątrz. Zwłaszcza, gdy na powierzchni pojawia się tajemnicze światło elektryczne. A przecież tylko jeden gatunek potrafi wytwarzać prąd. Trzeba więc wyjść, bo może gdzieś tam na powierzchni jednak ludzi przetrwali i teraz światłem przywołują swych pobratymców do bezpiecznej przystani. Może jest tam czyste niebo, nieskażona woda i powietrze wolne od radiacji. Może, więc trzeba wyjść i znaleźć źródło emisji światła. Dokonać tego może tylko najlepsza z drużyn stalkerskich. Jej przewodnikiem jest Taran. Każdy członek drużyny ma specyficzne umiejętności pozwalające mu przetrwać w ekstremalnych warunkach. Najsłabszym ogniwem wydaje się Gleb, mały chłopiec, który jest zapłatą dla Tarana za prowadzenie ekspedycji. Przed naszymi wędrowcami daleka droga, a tymczasem tajemnicze światło pojawia się i znika, przyzywając drużynę i niosąc nadzieję na lepsze dni. Jednak podążanie za nim po powierzchni nie jest łatwe. Dawny świat nie jest już przyjazny i bezpieczny. Inne gatunki, mutanty wcale nie chcą powrotu ludzi na powierzchnię. Opanowały ziemię, wodę i przestworza, a nasz gatunek jest dla nich tylko pokarmem. Atakują więc wędrowców znacząco zmniejszając  liczebność grupy. Kto dotrze do źródła światła? Komu uda się rozwikłać jego zagadkę? Czy światło przyniesie wyzwolenie czy jest tylko ułudą i mirażem? Tego musicie się dowiedzieć sami...., najlepiej czytając książkę.
Kolejna część projektu "Metro 2033: Uniwersum". Moim zdaniem najlepsza. To już nie jest tylko opowieść o ciężkim życiu w podziemiach. To historia ewoluującego człowieczeństwa, u jednych w stronę dobra, u innych wprost przeciwnie. Pełna zagadek i nagłych zwrotów oraz nieoczekiwanych rozstrzygnięć.
Jak głosi stara prawda "nie wszystko złoto co się świeci", nie wszystko co z pozoru wydaje się złe, jest złe naprawdę i  odwrotnie. Prawda jest głęboko ukryta pod grubym pancerzem mającym chronić delikatne wnętrze nowego człowieka.
Polecam, polecam, polecam. I niecierpliwie czekam na kolejne części trylogii Diakowa.





czwartek, 8 listopada 2012

"Trzy psy w jednym mieszkaniu i inne historie" Anna Siwkiewicz

Trzy psy, kot, wrona, chomik, szczurek, inne psy na przychodne, kilka zaprzyjaźnionych na spacerach i dzikie stado buszujące po okolicznych łąkach. Do tego dwa pokoiki i dwoje ludzi. Aha, i jeszcze szczeniaki, bo przygarnięta sunia okazała się szczenna. W tle wielkie psie miłości, sympatie i antypatie, mnóstwo perypetii ludzko - zwierzęcych. Jeśli ktoś lubi takie klimaty to ta książka jest dla niego. Ja lubię.
Każde z przygarniętych przez autorkę zwierzaków, ma swoją własną, najczęściej smutną, historię. Dotychczasowe życie przepełnione było strachem, bólem i zwątpieniem, aż nagle karta się odmieniła. Pojawił się Dom, taki z prawdziwego zdarzenia, gdzie zwierzak ma nie tylko michę i opiekę, ale przede wszystkim miłość. I zwierzaki już wiedzą, że tym razem dobrze trafiły. Odpłacają za otrzymane dobro jak tylko potrafią:  wiernością, nieograniczoną miłością i przywiązaniem. Jednak przeżyte urazy pozostaną w nich na długo i potrzeba będzie nawet wielu lat aby powrócił spokój i zaufanie do człowieka.
Dla mnie najciekawszy jest wątek wzajemnych relacji pomiędzy zwierzętami. Fascynujące są historie o tym jak kształtowała się hierarchia stada, jak powstawały i upadały długo i krótkoterminowe sojusze. Samo stado mogło być jedno lub wielogatunkowe ( każdy przyzwoity pies wie, że domowego kota się nie przegania ). Rywalizacja o terytorium, miskę ( wraz z zawartością ) kocyk, kanapę, zabawki czy zainteresowanie człowieka to dość obfity program zwierzęcego dnia. A przecież są jeszcze spacery, na których można stoczyć bitwę z nielubianym psami, powąchać pod ogonem ślicznie pachnącą suczkę, pogonić koty ( niedomowe więc można ), podlać kwiaty i drzewka. Huk roboty !
Ci, którzy mają zwierzaki, mogą znaleźć w tej książce odpowiedź na wiele pytań, jak lepiej rozumieć i interpretować to co się z domowymi ulubieńcami dzieje. Niezdecydowanych na pewno zachęci do przygarnięcia jakiegoś biedaka, a że nadchodzi zima to czytajcie i pędźcie do schroniska, tam wiele takich maluchów czeka na dobry dom.






wtorek, 6 listopada 2012

"Martwa natura z krukami" Douglas Preston, Lincoln Child


Tytuł oryginału: "Still life with crows"

Kolejna odsłona przygód agenta specjalnego, Pendergasta, stworzona przez brawurowy duet pisarski Preston & Child. Historia utrzymana na dobrym poziomie, wciągająca, pełna przygód i wyzwań, którym będzie musiał sprostać główny bohater. Do rzeczy, jednak..
W maleńkim miasteczku Medicine Creek dochodzi do zbrodni. Już sam fakt jej popełnienia jest wstrząsem dla sennej społeczności. Atmosferę dodatkowo podgrzewa informacja, że znalezione zwłoki zostały w specyficzny sposób upozowane przez mordercę. Całość przypominała obrazową martwą naturę. Takie nietypowe morderstwo musiało wzbudzić duże zainteresowanie mediów. Dziennikarze okupują miejscowy bar polując na jakiekolwiek informacje. Nic więc dziwnego, że przybycie odzianego na czarno agenta stanowi dodatkowy bodziec do głębszych indagacji. Plączą się tropy i domysły. Kolejne morderstwo to przysłowiowy kij w mrowisko. Władze stanowe przysyłają specjalny oddział, a Pendergast wyciąga zaskakujący wniosek: te zbrodnie są dziełem seryjnego mordercy i ten morderca pochodzi z Medicine Creek. Burza jaka rozpętuje się po tym oświadczeniu nie ma sobie równych. Niemniej kolejne wydarzenia wydają się potwierdzać tę tezę. A jaka jest prawda? Musicie dowiedzieć się sami.
Każde kolejne spotkanie z agentem Pendergastem to dla mnie przyjemność i gwarancja dobrej zabawy. Nie podejmuję się jednak samodzielnego znalezienia mordercy. Autorzy mają tak bujną wyobraźnię, że rozwiązanie za każdym razem, kompletnie mnie zaskakuje. "Martwą naturę" zdecydowanie polecam. Wartka akcja nie pozwala się nudzić, a jej nagłe zwroty przyprawić mogą o zawrót głowy. I o to chodzi, bo dobry kryminał ma czytelnika zaskakiwać raz za razem. I tak jest w tym przypadku.










sobota, 27 października 2012

"Królestwo słońca" Brian D`Amato

Tytuł oryginału: "In the Courts of the Sun"

Wielkimi krokami zbliża się ostatni dzień kalendarza Majów. Co będzie dalej? Tego nie wie nikt. Świat się skończy czy przetrwa? Pytanie bez odpowiedzi. Jednego możemy być pewni. Im bliżej 21.12.2012 tym więcej będzie książek, publikacji i innych doniesień o nadchodzącej apokalipsie. Niejako wyprzedzając ciut nadchodzący czas ( a może chcąc się dowiedzieć co robić w razie czego ) sięgnęłam po "Królestwo słońca".  Opis na okładce był bardzo smakowity więc z zapałem pogrążyłam się w lekturze i... dostałam niestrawności. Tylko z poczucia obowiązku dobrnęłam do końca, ale do rzeczy.
Jed DeLanda, potomek Majów, posiada dość nietypowe umiejętności. Potrafi obliczyć w pamięci kiedy przypadał dowolny dzień w dowolnym kalendarzu, mnożyć i dzielić pamięciowo olbrzymie liczby. Jednak jego najważniejsza umiejętność związana jest z Wielką Grą Ofiarną Majów. Tylko kilka osób na świecie potrafi w nią grać. Jed jest jedną z nich. Gra służyła Majom do przewidywania przyszłości. To dzięki niej ustalili dzień, w którym skończy się ich świat. Grupa naukowców pragnie zapobiec nadchodzącej katastrofie. Aby tego dokonać muszą nauczyć się grać w Grę w wersji wielopionkowej. Niestety, tego nie potrafi już nikt. Jedyna szansa to przenieść się do czasów, gdy królestwo Majów było w rozkwicie i od kompetentnego Strażnika Dnia posiąść tę umiejętność. Zaawansowana technologia pozwala już na dokonanie takiego przeniesienia. Świadomość Jeda zostanie wysłana w przeszłość, a po uzyskaniu odpowiednich kompetencji zakonserwowana w żywicy i odkopana przez naukowców w czasie teraźniejszym ( wiem, że to brzmi idiotycznie ). Jak to zwykle bywa rzeczywistość spłatała figla. Świadomość Jeda trafiła nie do tej osoby, do której miała trafić, a dodatkowo uległa rozszczepieniu. Pierwszy posiadacz świadomości Jeda zamierza właśnie popełnić rytualne samobójstwo, a drugi czując, że obcy wszedł do jego mózgu stara się wyplenić go za wszelką cenę. Jakby nie patrzeć Jed ma przechlapane, bo jeżeli zginie, którykolwiek z posiadaczy jego świadomości on także umrze.
Niestrawność to mało. Tej książki praktycznie nie da się czytać. Pseudonaukowy bełkot wydaje się niewiarygodny, nawet dla takiego laika jak ja, a zajmuje ponad połowę książki. Jedyna fajna rzecz zawarta w treści książki to majańskie nazwy dni, miesięcy, lat i oczywiście majańskie imiona. Reszta do kosza. Raczej nie przeczytam drugiej części i nie polecam.









czwartek, 25 października 2012

"Tysiąc dni w Orvieto" Marlena de Blasi


Tytuł oryginału: "The lady in the palazzo: at home in Umbria."


Czasami jesteśmy nazywani Włochami północy. Często zastanawiałam się dlaczego? Przecież nasza, polska mentalność jest zupełnie inna i mało ma punktów stycznych z włoską. Pocieszające jest jednak to, że i inne nacje mają kłopoty ze zrozumieniem włoskiej duszy. Cóż, nie rozumiemy subtelnego języka zawoalowanych niuansów, podskórnych układów i wzajemnych powiązań. Aby zrozumieć ten świat trzeba być Włochem, niestety.
Marlena wraz z mężem nadal poszukuje swego wymarzonego domu. Kręte ścieżki zaprowadziły ich do Orvieto, gdzie dostali się w ręce miejscowych agentów nieruchomości. Po przejrzeniu chyba wszystkich miejscowych ofert, wydaje się, że będą musieli zrezygnować. Nagle, jak królik z kapelusza pojawia się wspaniała propozycja. W zamian za sfinansowanie remontu apartamentu w palazzo Ubaldnini, będą mogli w nim mieszkać aż do śmierci za symboliczny czynsz. Intuicja naszych bohaterów chyba w tym momencie spała. Nie zaniepokoił ich fakt, że zaproponowane im warunki są nad wyraz korzystne. Przyjęli ofertę i już wkrótce musieli ponieść konsekwencje swojej decyzji. Mieszkanie, które zaproponowano im na czas remontu okazało się  nie tylko całkowicie zagrzybione ale pozbawione kuchni. To duży utrudnienie w codziennym życiu, a co dopiero, gdy jest się autorką książek kulinarnych. Dodatkowo czas rozpoczęcia remontu odpływa w siną dal. Wszystkie te mankamenty zmuszają Marlenę do podjęcia intensywnych działań. Musi znaleźć sobie inną kuchnię, w której będzie mogła testować pozyskiwane przepisy. Dzięki intensywnym poszukiwaniom udaje się jej nie tylko znaleźć kuchnię, ale także zaprzyjaźnić się z kilkoma mieszkańcami Orvieto. Na gotowaniu i rozmowach o życiu czas płynie szybko i już po dwóch latach remont apartamentu dobiega końca. Można więc wydać finałową ucztę w odrestaurowanej sali balowej. Do wspólnego stołu zasiadają starzy i nowi przyjaciele a wszystkich łączy, oczywiście, dobre włoskie jedzenie.
Kolejna ciepła opowiastka o tym co w Italii najważniejsze, ale niewiele wnosi, niewiele przekazuje.Czyta się jednak dość przyjemnie. Dobry, pełen słońca zapychacz na nadchodzące długie jesienne wieczory.





poniedziałek, 22 października 2012

"Chaszcze" Jan Grzegorczyk

Zachęcona trylogią o księdzu Olbrachcie od razu, gdy wypatrzyłam na bibliotecznej półce, kolejną książkę Jana Grzegorczyka, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Choćby po to, aby sprawdzić jak ten pisarz sprawdza się w nieco innej konwencji niż katolicko - księżowska. I to był strzał w dziesiątkę.
Podczas relaksującego spaceru, Stanisław Madej, główny bohater opowieści, znajduje wiszące na drzewie zwłoki mężczyzny. Wszyscy uznają, że to samobójstwo, ale coś w tej historii nie daje Madejowi spokoju.
Postanawia wdrożyć własne śledztwo. Czasu ma dużo, gdyż po niedawnej śmierci matki musi swoje życie ułożyć od nowa. Porzuca Poznań i wygodną pracę w wydawnictwie i rozpoczyna pionierskie życie na głuchej wsi. Nie całkiem głuchej, bo przewija się przez nią barwna galeria postaci. Ksiądz, były prokurator, nawrócony alkoholik, bieżący alkoholik to tylko niektóre z nich. Każdy z nich niesie z sobą i w sobie własną historię. Połączone w jedną opowieść zaczynają w przedziwny sposób oddziaływać na życie Madej. Na tym zapomnianym pustkowiu dokonuje się cud przemiany. Stary, wyalienowany z życia, kawaler odzyskuje siebie. Stwarza swój własny, całkiem nowy dom, nawiązuje nowe znajomości, spotyka miłość swego życia, a przy okazji rozwiązuje zagadkę tajemniczego wisielca.
Pozornie to bardzo lekka książka. Ot, zwykła opowieść o przemianie głównego bohatera, który nagle przewartościowuje swoje dotychczasowe życie. Wiele takich na księgarskim rynku. Pozory jednak mylą. Prosta historia przekazuje bowiem czytelnikowi prawdy uniwersalne.  Pierwsza z nich brzmi: cokolwiek się dzieje zawsze należy patrzeć głębiej, bo nic nie jest takie jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Druga: zawsze i wszędzie najważniejszy jest człowiek. Kiedy już się  posiądzie i zrozumie  tę podstawową wiedzę można odbyć przemianę, tak jak Stanisław Madej, a to prosta droga do poukładania sobie życia.







środa, 17 października 2012

"Historie kobiet z Gułagu. Dusza wciąż boli." pod red. Siemiona Wileńskiego


Tytuł oryginału: "Dodnie s`tiagotiejet. Zapiski waszej sowriemiennicy."


Jestem pokoleniem gierkowskiego PRL-u. Stalinizm i leninizm w pocukrowanej wersji przerabiałam na lekcjach historii. Dziecku i nastolatce imponował Związek Radziecki, pionierzy, poczucie wspólnoty i przynależności do jednej organizacji. Z trudem przebijała się do świadomości prawda, że ta kolorowa z wierzchu rzeczywistość, stworzona została na tragedii i nieszczęściu  wielu ludzi.
Większość bohaterek prezentowanej książki została aresztowana po raz pierwszy w latach trzydziestych XX wieku. Najczęściej aresztowania dokonano na podstawie donosu. Nieważne jak bardzo był absurdalny. Ówczesna władza zakładała, że nie ma dymu bez ognia i jak ktoś doniósł, to coś musiało się jednak wydarzyć. Profilaktycznie więc wsadzała do więzień i wysyłała do gułagu wszystkich, bo przecież taka szesnastolatka mogła zagrozić systemowi w sposób znaczący. Po upokarzających przesłuchaniach, krótkim procesie zapadał wyrok, najczęściej 10 do 15 lat pobytu w obozie. Od tego momentu rozpoczynała się prawdziwa walka o przeżycie. O każdy okruch chleba, cieplejsze ubranie, lepsze miejsce w baraku. Przede wszystkim była to jednak batalia o zachowanie człowieczeństwa, godności ludzkiej i własnej tożsamości. Wielu się udało. Mimo potwornych warunków, nieustannej groźby śmierci i wszechogarniającej rozpaczy udało się im zachować siebie.
To nie jest książka do szybkiego przeczytania. Trzeba ją czytać wolno, kilkakrotnie wracać do pewnych fragmentów, by do umysłu dotarła cała groza opowieści byłych więźniarek. A kiedy już dotrze, to człowiek siedzi sparaliżowany przerażeniem a po głowie kołacze się jedna myśl: "Jak udało im się to wszystko przetrwać?". Przetrwały i co więcej wcale nie przestały kochać swojej sowieckiej ojczyzny, i tego już zrozumieć nie potrafię.






środa, 3 października 2012

"Życie jest bajką. Mit o Babie Jadze" Dubravka Ugresic


Tytuł oryginału: "Baba Jaga je snijela jaje"


Pozornie temat bajkowy, pozornie łatwy i dziecinny, bo przecież z Babą Jagą mamy kontakt od najmłodszych lat ( każdy z nas był nią przecież straszony ), ale to wszystko to tylko pozory. Pod płaszczykiem lekkiej, ironicznej opowieści snują się bardzo głębokie rozważania na temat życia, śmierci i godnego odejścia z tego świata na własnych zasadach i warunkach.
Książka składa się z pozornie niezwiązanych ze sobą historii. Pierwsza z nich to opowieść o trudnej relacji pomiędzy matką a córką. Matka, po ciężkiej chorobie próbuje od nowa rozpocząć życie. Ale nie ma już powrotu do dawnego stanu. Ma problemy z poruszaniem się, przekręca słowa, zapomina o wielu rzeczach i bardziej tkwi w przeszłości niż w teraźniejszości. Jednak czasem budzi się i chce wrócić do dawnych miejsc i ludzi. Może to uczynić już tylko poprzez córkę. Ta ostatnia musi zmienić cały swój stosunek do matki. Nagle to ona stała się tą, która dowodzi w tym tandemie, podejmuje najważniejsze decyzje i odpowiada za wszystko. Autorka bardzo pięknie pokazuje zmiany jakie zachodzą w tej relacji. Najpierw była matka, potem matka i córka, później córka i matka, aż kiedyś zostanie sama córka, która być może stanie się podobnym elementem w relacjach z własnymi dziećmi. Piękne, prawda? Powtarzalność tego schematu daje nadzieję, a równocześnie wprowadza równowagę i gasi bunt związany ze śmiercią. Nikt przecież nie buntuje się przeciwko porom roku. Powtarzalny schemat, którego nie można powstrzymać.
Kolejna historia to opowieść o przygotowaniach do odejścia na drugi brzeg, ale zupełnie innych przygotowaniach niż mogłoby się nam wydawać. Trzy przyjaciółki wybrały się na kilkudniowy pobyt w luksusowym hotelu. Sponsorem wycieczki jest najstarsza z nich, Lala. Panie spędzają czas w komfortowych warunkach. Mają do dyspozycji własny apartament, korzystają także z rozlicznych rozrywek jakich dostarcza im hotel. Dzięki przypadkowi i niewiarygodnemu szczęściu jedna z nich rozbija bank w hotelowym kasynie i staje się właścicielką sporej fortuny. Mając do dyspozycji tak ogromne środki finansowe i chcąc uczcić niespodziewany dar losu, nasze bohaterki wynajmują do własnej dyspozycji basen wraz z dyskretną obsługą. I właśnie tam......, ale to już musicie przeczytać sami.
"Życie jest bajką" to pełna ciepła i ironii historia o każdej z nas.  I wcale nie musimy być brzydkie, wiedźmowate i pełne złej woli aby aspirować do miana Baby Jagi, wystarczy chcieć. Do dzieła !







czwartek, 27 września 2012

"Wytwórnia wód gazowanych" Dorota Combrzyńska - Nogala

Jakoś tak nastała ostatnio moda na książki pseudowspomnieniowe. Jak nie biały dworek pod szumiącymi wierzbami, to troski i kłopoty socjalizmu. Na księgarskim rynku sporo jest obecnie pozycji, które toczą się lub wspominają miniony już, na szczęście, okres. Dobrze, jeśli oprócz typowej fabuły opisują prawdziwe wydarzenia i nastroje. I oto mam przed sobą taką książkę.
W teorii biznesu rozróżnia się dwie postawy: trzciny i dębu. Trzcina poddaje się podmuchom wiatru, nagina do nich i dzięki temu jest w stanie przetrwać każdy, najgorszy nawet, kryzys. Dąb stoi twardo, stawia opór wichurom, może wytrzymać wiele ale każdy podmuch narusza jego konstrukcję i w końcu przychodzi moment, gdy nawet niewielki wiaterek może go przewrócić. "Wytwórnia wód gazowanych" to opowieść o trzcinie. Główna bohaterka, Eleonora Jarecka, pochodzi ze zubożałej (rzekomo) rodziny szlacheckiej. Poznajemy ją w dość nietypowym momencie, w chwili śmierci. Później cofamy się o wiek, do momentu narodzin Eleonory i zostajemy wciągnięci w zawikłaną i fascynującą historię jej życia. Podczas niewesołego dzieciństwa Eleonora szybko zrozumiała, że tak naprawdę to może liczyć tylko na siebie. Przy pierwszej sprzyjającej okazji bierze sprawy w swoje ręce i rozpoczyna życie na własny rachunek. Szybko wychodzi za mąż, rodzą się dzieci i nawet trwająca wojna nie jest w stanie zahamować jej żyłki do biznesu. Po wojnie, choć władza złym okiem patrzy na tz" prywaciarzy"  może rozkwitnąć. Prowadzi gospodę, potem jest kierowniczką szwalni, z ocalałym z zagłady Blumem reaktywuje wytwórnię oranżady. Umie wykorzystać każdą nadarzająca się okazję. W końcu musi przecież wyżywić rodzinę, wychować i wykształcić dzieci. Nic nie jest w stanie jej złamać. To prawdziwa trzcina.
"Wytwórnia wód gazowanych" to bardzo nostalgiczna książka pokazująca zbeletryzowaną historię życia kobiety w PRL - u. Bo takich kobiet, jak Eleonora, było więcej. Każda musiała dokonywać cudów aby nakarmić i ubrać rodzinę, aby zrobić coś z niczego. Można więc potraktować tę książkę jako swoisty hołd dla naszych mam i babć, którym udało się przeprowadzić nas bardzo wyboistą drogą od pustych sklepów z octem do uginających się półek super i hipermarketów.






poniedziałek, 24 września 2012

"Pod anodynowym naszyjnikiem" Martha Grimes


Tytuł oryginału: "The Anodyne Necklace"


Uwielbiam opowieści Marthy Grimes za wszystko. Za przepięknie skomponowaną intrygę, barwny i elegancki język, specyficzny humor, wspaniale zarysowane postaci i coraz bardziej intrygujące nazwy kolejnych pubów. A przede wszystkim uwielbiam ją za ciotkę Agathę.
W Littlebourne, podlondyńskim miasteczku, dochodzi do makabrycznego odkrycia. W lesie odnalezione zostają okaleczone zwłoki młodej kobiety. Morderca odciął ofierze palce u lewej dłoni. Dlaczego to zrobił? Czy w ten sposób chciał się dodatkowo zemścić? Czy może usiłował coś ukryć?
W Londynie inspektor Jury wybiera się na weekendowy wypad do swego przyjaciela. Niestety, przełożony przewidział dla niego zupełnie inne rozrywki. Ma pojechać do Littlebourne i odnaleźć mordercę. Plany weekendowe zostają zmodyfikowane, a Jury wraz z pomocnikiem rozpoczynają śledztwo. Muszą stawić czoło całej galerii mieszkańców miasteczka, z których każdy to wielka indywidualność.  Największą z nich  jest Emily, mała dziewczynka z zapałem kolorująca w miejscowym pubie książeczki. Na szczęście dostają wsparcie w postaci Melrose`a Planta, któremu udaje się przełamać początkową niechęć dziecka do współpracy. Wydaje się, że śledztwo zmierza ku rozwiązaniu, gdy dochodzi do kolejnego morderstwa. Nowe tropy ukazują zupełnie inny obraz sytuacji niż się dotychczas wydawało. Czy nasi detektywi i tym razem rozwikłają zagadkę?
Kolejna opowieść o inspektorze Jury i jego pomocniku z wyższych sfer. Wspaniale skomponowana intryga, która nie pozwala oderwać się od książki. Świetne dialogi ( zwłaszcza Planta z Emily) wzbudzają salwy śmiechu. Jednym słowem rozrywka na najwyższym poziomie. I tylko szkoda, że ciotki Agathy było tak mało. Naprawdę szkoda.







"Tysiąc dni w Toskanii" Marlena de Blasi


Tytuł oryginału: "A thousand days in Tuscany"

I znów tak jakoś się złożyło, że zaczynam trylogię od części środkowej. Na szczęście każda część to osobna  historia więc nie ma problemu z kontynuacją wątków.
Marlena wraz z Fernandem opuszczają z nieznanych mi jeszcze powodów (poznam jej po przeczytaniu części pierwszej ) Wenecję i postanawiają osiąść na toskańskiej prowincji. Ma to być prawdziwa prowincja, a nie jedno z urokliwych ale  nastawionych na cudzoziemskich turystów, miasteczek. Po dość długich poszukiwaniach udaje im się wynająć odrestaurowaną za unijne pieniądze stodołę. Jest tylko jeden szkopuł, to lokum nie ma ogrzewania. Cóż, w końcu to Włochy, może uda się przezimować przy zwykłym kominku? Najważniejsze, że jest kuchnia. Bo to ona stanowi serce każdego domu, a jeśli jeszcze pani domu jest autorką wielu książek kucharskich, to można liczyć na wspaniale chwile spędzone przy kuchennym stole.  Nasi osadnicy mają prosty plan: wrosnąć w tutejszą wspólnotę, zawrzeć nowe znajomości i spraszać  gości. Jak zwykle jednak plan udaje się zrealizować w niewielkiej, ale za to, najważniejszej części.
Moje pierwsze wrażenie po przeczytaniu tej książki miało charakter ekonomiczny. Hurra, już wiem dlaczego Włochy wpadły w tarapaty finansowe: tam nikt nie pracuje, wszyscy tylko jedzą, jedzą i jedzą. Pożywienie i jego przygotowanie stanowi główny cel życia każdego mieszkańca Toskanii. To oczywiście błędne wrażenie.  Szkoda więc, że tylko przez pryzmat kuchenny autorka ukazała nam piękno i bogactwo tej wspaniałej włoskiej krainy. Kuchnia włoska jest bogata i różnorodna, ale jej sens to ludzie, którzy ją tworzą, a tych jest za mało w tej opowieści. Ich historie powinny stanowić swoistą przyprawę, a tej autorka poskąpiła czytelnikowi - smakoszowi. Czekam więc na kolejne odsłony włoskiej uczty, może będą ostrzej doprawione.



czwartek, 13 września 2012

"Kanion tyranozaura" Douglas Preston

Tytuł oryginału: " Tyrannosaur Canyon".


Z połączenia dwóch mikroskopijnych komórek powstaje człowiek, skomplikowany pod względem budowy organicznej twór. Taka sama niewielka komórka może spowodować, że ten skomplikowany organizm przestanie funkcjonować, czasami okresowo, czasami na stałe. Co takiego dzieje się na poziomie komórkowym, że większy przegrywa z mniejszym jak przysłowiowy Goliat w starciu z Dawidem. Co jest procą w tym przypadku?
Przed milionami lat na Ziemię spadł meteoryt. Wywołał wielkie spustoszenia i pożary, zmienił panujący klimat  i doprowadził do katastrofy ekologicznej na olbrzymią skalę. Wydaje się, że to dużo jeśli przyjąć, że chodzi tylko o kawałek skały, ale niezupełnie. Bo okazuje się, że meteoryt przywiózł tajemniczego pasażera na gapę: bakterię, która jest w stanie wykosić całe życie na ziemi. Zaczęła od dinozaurów i jak widać nieźle jej poszło.Następnie przyczaiła się  na wiele lat w ciele dinozaura i czeka na stosowny moment by zaatakować ponownie.Jakby mało było kłopotu to ten sam rodzaj bakterii odnaleziono w skale księżycowej przywiezionej przez uczestników misji Apollo. Na nasze szczęście próbka szybko zagubiła się w mrokach muzeum. Jest więc spora szansa, że gatunkowi ludzkiemu uda się przetrwać.
Czasy współczesne: poszukiwacz skarbów odnajduje wartego kilka milionów dolarów dinozaura. Okaz jest w świetnym stanie zakonserwowany przez glinę i błoto, w którym schronił się przed pożarem. Z labiryntu kanionów wyrusza w drogę powrotną, aby podzielić się swym odkrycie ze światem i uzyskać stosowne wynagrodzenie. Okazuje się jednak, że do miana odkrywcy wszech czasów jest spora kolejka. Oprócz naszego poszukiwacz wymienić jeszcze można: nawiedzonego naukowca wraz ze swym pomagierem, młodą i sfrustrowaną badaczkę, przerobionego na mnicha byłego agenta CIA oraz multimilionera udającego biedaka. Oczywiście, część tych osób to czarne charaktery, ale kto jest kim pozostawiam już waszym domysłom. W każdym razie wyścig się rozpoczął, a sława i chwała czeka na finiszu na zwycięzcę. Nic więc dziwnego, że każdy stara się zdeklasować rywali.
Kolejne przyjemne czytadło Prestona. Nie razi nawet nadmiar informacji naukowych. Podane mimochodem, wyjaśniając toczącą się akcję, stanowią źródło wiedzy przyswajanej bezwiednie. I tak być powinno. W końcu każda książka ma czytelnika czegoś nauczyć, a jeśli przy tym bawi i zaciekawia, to tym lepiej.






wtorek, 11 września 2012

"Dni powszednie Warszawy w latach 1880 - 1900" Karolina Beylin

Koniec wieku to zazwyczaj czas podsumowań i refleksji. Możemy to stwierdzić na podstawie własnych doświadczeń. Było nam przecież dane przeżyć wejście w nowe tysiąclecie. Gazety z upodobaniem publikowały prognozy na nadchodzący czas, a ja, jak zwykle tkwiłam w przeszłości. Przecież sto lat temu także kończył się wiek, w blasku gazowych latarni, stukocie konnych dorożek snuły się marzenia o przyszłości. Co przyniesie? Niepodległość czy dalszy ucisk sponiewieranego narodu? Nikt nie był w stanie przewidzieć dalszych wydarzeń, jednak zaczynała snuć się nitka nadziei. Może, może...... .
Warszawa w ostatnich latach XIX wieku to miejsce bardzo dynamiczne i ciekawe nowości. Każde wydarzenie przyciąga tłumy publiczności żywiołowo reagującej na prezentowane widowiska. Dzieje się tak bez względu na rodzaj wydarzenia. Taki sam entuzjazm wzbudza Wystawa Higieniczna jak i, krytykowane przez ówczesną prasę, spektakle magnetyczne. Jeżeli tylko coś w mieście się dzieje, to na pewno znajdzie żywy oddźwięk w krążących po Warszawie opowieściach i plotkach. Nie tylko zresztą w przekazie ustnym, bo przecież i na łamach prasy toczą się, z udziałem najwybitniejszych ówczesnych publicystów, zażarte dyskusje. Kij w mrowisko wkłada zazwyczaj Bolesław Prus w swojej cotygodniowej kronice. Stara się w ten sposób pobudzić dyskusję, a także trochę zakpić z zacietrzewionych przeciwników, tak jak to miało miejsce w przypadku planów podzielenia Ogrodu Saskiego przez tworzoną właśnie kanalizację.
W swej książce Karolina Beylin zabiera nas w niemalże kronikarską przechadzkę po ostatnim dwudziestoleciu XIX wieku. Uczestniczymy w ogólnych zmianach, które zachodzą w Warszawie, a jednocześnie mamy wgląd w codzienne życie mieszkańców. Możemy dowiedzieć się w jakich sklepach i co kupował Bolesław Prus lub dlaczego od Henryka Sienkiewicza żona uciekła zaraz po miodowym miesiącu. Czytając tę książkę można zatracić poczucie czasu i zatęsknić za latami, które już odeszły. Wspaniała lektura.

czwartek, 6 września 2012

"Pani Maria" Dioniza Wawrzykowska - Wierciochowa

Nigdy specjalnie nie interesowała mnie historia partii politycznych. Nie widziałam w niej ludzi, a tylko wielkie ( i najczęściej przegadane ) idee. Proletariat, międzynarodówkę komunistyczną i inne tego typu organizacje dość starannie wytarłam ze swej świadomości dwadzieścia lat temu. I nagle, zupełnie niespodziewanie, na bibliotecznej półce, wpadła mi w ręce książka p. Dionizy Wawrzykowskiej - Wierciochowej. Sięgnęłam po nią, gdyż myślałam, że jest to kolejna opowieść o Marii Curie - Skłodowskiej. A gdy po otwarciu pierwsze zdjęcia pokazały malownicze polskie dworki z łamanym dachem, jasne stało się, że muszą ją przeczytać. Świadomość, że jest to książka polityczna docierała do mnie powoli. Nie żałuję jednak, wszak każdą partię polityczną tworzą ludzie i ich historie.
Maria Jankowska - Mendelson urodziła się w 1850 r w zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Wychowywana w luksusie i dobrobycie, nigdy nie miała kontaktu z prawdziwym życiem, które znała tylko z kart czytywanych książek.Po wejściu w świat szybko wychodzi za mąż.  Małżeństwo nie układa się zbyt dobrze. Maria nie umie odnaleźć się w nowym domu, który został zdominowany przez teściową i siostry męża. Szybko orientuje się, że ma stanowić tylko piękny dodatek, ale nie ma żadnego rzeczywistego wpływu na nurt życia rodzinnego. Z braku konkretnego zajęcia, poprzez wychowawcę swych synów, nawiązuje kontakt z socjalistami. Początkowo traktuje tę pracę jak przygodę, rozrywkę w codziennej monotonii. Jednak z biegiem czasu coraz głębiej wchodzi w zakonspirowany świat podziemnego proletariatu. Wkrótce władze orientują się, że Maria należy do organizacji socjalistycznej. Aby uniknąć aresztowania musi wyjechać za granicę. Tak rozpoczyna się polityczna działalność jednej z największych postaci organizacji socjalistycznej ówczesnego okresu.
Czytając tę książkę zastanawiałam się czy potrafiłabym tak jak Maria, podporządkować jakiejś idei całe swoje życie? Poświęcić dom, dzieci, stabilizację i skazać się na niepewny los tułaczy. Skazać się świadomie, zdając sobie sprawę z konsekwencji własnych wyborów. I tak niewiele otrzymując w zamian. Bo przecież Maria zmarła w całkowitym zapomnieniu. Bez rodziny, ale także bez tych współtowarzyszy, dla których zrobiła tak wiele. Ja bym tak nie mogła, nie potrafiła i nie chciała. A Wy?





środa, 29 sierpnia 2012

"Krwawa zemsta" Joanna Chmielewska

Jako zagorzała fanka twórczości Joanny Chmielewskiej rzucam się na wszystko co wychodzi spod jej pióra. Świetny dowcip, ostry język i rzadka umiejętność ukazywania absurdów rzeczywistości zawsze gwarantowały wspaniałą zabawę. Właśnie, gwarantowały, bo ostatnimi czasy coś się zepsuło. To już nie to.
Jak myślicie, ile stron można napisać o tyłku i to cudzym? Już odpowiadam na tę skomplikowaną zagadkę. 487, tyle liczy najnowsza książka mojej ulubionej autorki, w całości poświęcona tyłkowi niejakiej Kręcidupci.
Kręcidupcia to osoba płci żeńskiej obdarzona przez naturę niesamowitą umiejętnością kręcenia dupcią ( jak sama nazwa wskazuje). Dzięki temu darowi może zdobyć każdego faceta, o którym zamarzy ( warunek - facet musi mieć mieszkanie ). Właśnie zagięła parol na niejakiego Dominika. I nic ją nie obchodzi, że jest on żonaty i dzieciaty, nawet. Zauroczony umiejętnościami ekwilibrystycznymi tyłka delikwent popadł w amok i postanowił rozstać się z żoną i dziatkami. Jednak jego mądra żona nie uwierzyła w takie kretyństwo jak nagła miłość do tyłka i postanowiła przeczekać tyłek razem z jego właścicielką. Jednak nie przeczekiwała biernie. Wraz z innymi przyjaciółkami - wiedźmami postanowiła dokonać zemsty na osławionym już tyłku coby więcej nie wodził już nikogo na pokuszenie. I tylko szkoda, że przypadkową ofiarą tyłka padła niejaka Zenia, nie mająca z nim nic wspólnego. Amen.
Sentyment nakazuje mi tę książkę chwalić, ale nie bardzo mam za co. Może więc za niebanalny temat. W końcu, żeby tyle napisać o ludzkim odwłoku to trzeba mieć nieprzeciętne umiejętności.




"Marzenia i tajemnice" Danuta Wałęsa

Któż z nas nie chciałby zajrzeć za kulisy wielkich wydarzeń politycznych? Podpatrzeć prywatne życie ludzi z pierwszych stron gazet? Kiedy więc trafia się taka okazja jak wspomnienia byłej prezydentowej, to sięgamy po nie mając nadzieję na uchylenie rąbka tajemnicy. I cóż. Zawód totalny i całkowity. Nie to, nie tak, nie teraz. To ogólne podsumowanie tych wspomnień.
Według mnie książka ta powinna mieć zupełnie inny tytuł np: stracone szanse. Autorka mogła wziąć udział w największych wydarzeniach powojennej Polski. Mogła, ale nie wzięła. Zawsze stała z boku, schowana za plecami męża, ukryta za parawanem z dzieci i współpracowników. Czytając książkę odnosiłam wrażenie, że autorka nigdy nie wykazała żadnej inicjatywy, nigdy nie zrobiła niczego samodzielnie. Wszystko robili za nią inni ludzie, organizowali, załatwiali, wozili i dbali. Najbardziej jednak przeraził mnie całkowity brak jakichkolwiek emocji, dobrych czy złych. Wydaje się, że pani Danuta żyje za szklaną szybą, której nic nie było i nie jest w stanie rozbić. Ani internowanie męża, ani jego wybór na prezydenta, ani poważny wypadek syna. Nie dziwi mnie więc, że w ostatecznym rozrachunku została całkiem sama, nawet bez tej rodziny, dla której teoretycznie poświęciła wszystko. Tylko czy poświęciła? Chyba nie. Po prostu nie chciała brać żadnego udziału w toczących się wydarzeniach. Zawsze wolała stać z boku, nic więc dziwnego, że teraz została odstawiona na boczny tor. Nie jestem i nie byłam fanką Lecha Wałęsy, ale rozumiem dlaczego zamienił żonę na komputer. Z tego ostatniego da się wycisnąć jakieś uczucia.
Wspomnienia te nie przypominają mi żadnej znanej autobiografii. Tak naprawdę są o niczym. Ważne wydarzenia zostały potraktowane marginalnie a sedno opowieści to gotowanie obiadu i zdobycie prosiaka na święta. Cóż, XIX -wieczne pamiętniki są zdecydowanie lepsze.




środa, 22 sierpnia 2012

"Kiedyś przy Błękitnym Księżycu" Katarzyna Enerlicht

Błękitny księżyc, a dokładniej niebieski,  to rzadkie zjawisko astronomiczne polegające na tym, iż w przeciągu jednego miesiąca występują dwie pełnie księżycowe. Noc drugiej pełni to bardzo szczególny czas magii i czarów. W tę noc spełniają się marzenia. Ale jest  to także noc rozrachunków z samym sobą,  podsumowań i refleksji.
Przychodzi taki moment w życiu człowieka, kiedy trzeba stawić czoła wszystkim upiorom z przeszłości. Tak właśnie, jak dzieje się to z Basią, główną bohaterką kolejnej książki Katarzyny Enerlicht. Przy szpitalnym łóżku umierającego ojca podsumowuje swoje dotychczasowe życie. Jako DDA (dorosłe dziecko alkoholika) nosi w sobie skazę, która nie pozwala jej na bliskie relacje z innymi ludźmi. Zbyt wcześnie dorosła i obarczona odpowiedzialnością za pijanego ojca i dom musiała zmierzyć się z problemami, które przerastały możliwości nastoletniej dziewczynki. Porzucenie domu przez matkę i całkowity brak wsparcia ze strony rodziny pogłębiają jeszcze frustrację dziewczynki. Kolejne, zakończone fiaskiem, próby wyjścia z nałogu, które wymusza na ojcu w końcu przepełniają czarę. Basia postanawia żyć na własną rękę. Jednak, wbrew pozorom, łącząca ją z ojcem więź jest tak silna, że nie jest możliwe całkowite odcięcie. Ucieka więc po raz kolejny, tym razem wydaje się, że definitywnie, bo wychodzi za mąż. Jednak i małżeństwo nie przynosi oczekiwanego uspokojenia. Mąż także okazuje się alkoholikiem. Potem są kolejne toksyczne związki, aż wreszcie wydaje się, że los zaczyna jej sprzyjać. Poznaje mężczyznę, z którym chce ułożyć sobie życie. Wychodzą jednak na jaw długo skrywane tajemnice rodzinne, które mogą zagrozić rodzącemu się szczęściu. Przewrotnością losu można nazwać fakt, iż wolność i szczęście dostanie ona od swego ojca w pożegnalnym prezencie.
To piękna i mądra książka o powikłanych i trudnych relacjach rodzinnych. O miłości i nienawiści, które są tak sobie bliskie, że czasami trudno je odróżnić. O tym jak czerń i biel przeplatają się w ludzkim życiu. A wszystko to napisane prostym językiem, bez napuszeń i patosu. Wspaniale po prostu.






środa, 15 sierpnia 2012

"Między Bohem a Słuczą" Anna z Chodkiewiczów Pruszyńska

Sięgając po tę książkę nagle, jak za sprawą czarodziejskie różdżki, znajdujemy się na dalekim Podolu. Wracają dawno zapomniane wydarzenia, postacie, obrzędy. Znowu możemy zanurzyć się w zwyczajną codzienność polskiego ziemiaństwa. Wszystko to dzieje się za sprawą wspaniałego pióra Anny z Chodkiewiczów Pruszyńskiej, matki znakomitego prozaika i publicysty pierwszej połowy XX wieku, Ksawerego Pruszyńskiego.
Wartkim trybem toczy się opowieść o dobrych i dostatnich latach dziecinnych i młodzieńczych autorki. Przed naszymi oczami maluje się obraz zasobnego dworu położonego nad brzegiem Bohu, w którym oprócz rodziny mieszkają liczni rezydenci i służba. Przewijają się przez niego także krewni i znajomi, a codzienną monotonię rozpraszają odwiedziny sąsiadów. Później, po wyjściu za mąż, pamiętnikarka będzie chciała odtworzyć ten klimat rodzinnego domu w rodowej siedzibie Pruszyńskich, jednak tragiczne wydarzenia związane z tajemniczą i nigdy nie wyjaśnioną śmiercią męża zakończą definitywnie okres spokoju i dobrobytu. Zaczną się lata trudne, lata walki o przetrwanie i zapewnienie startu w dorosłe życie synom: Ksaweremu I Mieczysławowi. Teraz wraz z chłopcami zgłębiać będziemy niuanse nauki w tak renomowanych szkołach jak zakład jezuicki w Chyrowie lub Krakowie. Wspomnienia kończą się w momencie wybuchu II wojny światowej.
Książka ta oprócz ogromnej i niewątpliwej wartości pamiętnikarskiej ma duże znaczenie biograficznej, jeśli chodzi o Ksawerego Pruszyńskiej. Odsłania przed czytelnikiem wątki i wydarzenia, których próżno szukać w oficjalnej biografii tego pisarza. Pełna jest rodzinnych wspomnień i anegdot, nigdzie wcześniej nie publikowanych. Warto więc po nią sięgną, aby choć przez chwilą znaleźć się w tamtym czasie i w tamtych miejscach.


czwartek, 9 sierpnia 2012

"Uniwersum metro 2033. Piter" Szymun Wroczek

Tytuł oryginału: "Piter"

Po wielkim sukcesie "Metra 2033 i 2034" czas na wprowadzenie w życie projektu uniwersum. Kolejne części, tworzone przez różnych autorów, pokazywać mają życie ludzi w podziemiach metra w innych niż Moskwa miastach a także, być może i poza granicami Rosji. Przecież i na zachodzie musiała przetrwać jakaś cywilizacja.
Piter słynął, kiedyś, z białych nocy nad Newą. Pokoleniu wychowanemu w tunelach metra nigdy nie było dane oglądać tego szczególnego zjawiska. Ich niebem jest wykafelkowany sufit stacji. Jak na nim zobaczyć gwiazdy? Jednak i w podziemiach metra może zrodzić się uczucie. Tak jak pomiędzy Iwanem Mierkułowem i Tanią. Właśnie przygotowują się do ślubu, gdy na ich stacji dochodzi do bardzo groźnego w skutkach wydarzenia. Ktoś ukradł agregat prądotwórczy tym samym pozbawiając stację serca. Bez niego stacja i jej mieszkańcy zostali skazani na zagładę. Iwan, przywódca drużyny diggerów, zmuszony jest przełożyć ceremonię ślubną i wyruszyć na wyprawę mającą na celu odzyskanie ukradzionego aparatu. Podejrzenie pada na mieszkańców sąsiedniej stacji zwanych Chodnikami. Ponieważ po metrze krążą pogłoski, iż Chodniki niewiele maja już wspólnego z gatunkiem ludzkim, wyprawa może okazać się skrajnie niebezpieczna. Podczas wyprawy wszystko się mocno komplikuje. Okazuje się, że pozornie drobny, dla istnienia całego metra, incydent, może mieć katastrofalne skutki a niebezpieczeństwo nie kryje się tam, gdzie było oczekiwane, ale uderza z najbardziej niespodziewanej strony. Pozorny przyjaciel okazuje się zdrajcą,  zawarte sojusze nic nie znaczą a pomoc nadchodzi nieoczekiwanie od najmniej spodziewanych osób. Co więc kryje się za aferą agregatową?
Jedna z lepszych książek jakie przeczytałam ostatnimi czasy. Wartka akcja nie pozwala się czytelnikowi nudzić. Jej nieoczekiwane zwroty i niesztampowe rozwiązania sprawiają, że ciężko się oderwać.
Jednak "Piter" to nie tylko fantastyka. To także, a może przede wszystkim dość dobre studium natury ludzkiej. W podziemiach metra jak w soczewce odbijają się grzechy i błędy homo sapiens. Musimy uważać, abyśmy kiedyś nie zostali spisani na straty jako gatunek i nie musieli walczyć o przetrwanie.
Zdecydowanie polecam.






środa, 1 sierpnia 2012

"Wojna domowa" Mira Michałowska

Każdy w tym kraju zna serial "Wojna domowa". Można go nie lubić, można się nim nie zachwycać, ale znać trzeba. Podstawą do jego stworzenia były opowiadania drukowane w jednej z gazet. Właśnie one złożyły się na prezentowaną książkę. A ta zachwyca swoją autentycznością i ponadczasowością, bo tak naprawdę nic się nie zmieniło. Może dziś zamiast Anuli mamy Wiktorię, a zamiast Pawła Szymona, może zamiast słuchania płyt współczesne nastolatki godzinami rąbią w gry komputerowe, ale problemy z porozumieniem się z rodzicami pozostały takie same. Dwa kolejne pokolenia rzadko się ze sobą dogadują, bez względu na czasy w jakim przyszło im żyć. Tak to już chyba ustanowiła natura czyli jednym słowem, siła wyższa.
Perypetie pary nastolatków przedstawione z perspektywy osoby dorosłej. Pierwsze "ważne" problemy, pierwsze miłości, prywatki a wszystko to okraszone peerelowskim smaczkiem życia codziennego. Cudo po prostu. Tylko, że przy czytaniu ogarnia nostalgia. Bo przecież my, dorośli, też kiedyś byliśmy nastolatkami. Mieliśmy swój własny świat, który szczelnie chroniliśmy przed inwazją starych. Wygłaszaliśmy zdecydowanie radykalne opinie najczęściej kontra rodzice i marzyliśmy o dniu, w którym będziemy dorośli. Szczęsny czas...
Chyba nie da się czytać tej książki nie mając pod powiekami serialowych scen. Czytając z zapałem tropiłam więc wszystkie zmiany i niezgodności z serialem ( a jest ich sporo ). Dodatkowym bonusem dla fanów "Wojny domowej"są niewykorzystane przez reżysera historię. To dobra lektura na upalne, wakacyjne dni.








piątek, 27 lipca 2012

"Siedlisko" Janusz Majewski

Lubię serial "Siedlisko", nie ze względu na akcję, ale na piękne krajobrazy. Można wyłączyć dźwięk i oglądać, oglądać, oglądać. Mając pod powiekami te widoki sięgnęłam po książkę, pod tym samym co serial, tytułem. Cóż, w książce nie da się wyłączyć dialogów, można je ominąć, ale wtedy nie zostanie już nic do czytania.
Marianna i Krzysztof Kalinowscy, odziedziczywszy dom w Panistrudze, zauroczeni pięknem okolicy, tudzież zmuszeni warszawskim kłopotami mieszkaniowymi syna, postanawiają się w nim osiedlić. Szybko aklimatyzują się w nowym otoczeniu stając się swego rodzaju podporą dla sąsiadów. Przepiękne położenie domu pozwala Mariannie realizować się malarsko a także snuć marzenia o własnym pensjonacie. Przedziwny zbieg okoliczności sprawi, że plany te uda się zrealizować. Oczywiście po wielu problemach i kłopotach.
Książka zdecydowanie mi się nie podobała. Drętwe i pozbawione życia dialogi, rozciągnięte na kilka stron zniechęcają czytelnika. Dziwne relacje rodzinne przerażają. W tej rodzinie nikt nikogo nie lubi: Kasia nie lubi Jacka, Krzysztof według mnie z trudem akceptuje Mariannę. Wzajemne stosunki są sztuczne i pozbawione cienia autentyczności. Dziwna jest także relacja Kalinowskich z mieszkańcami Panistrugi. Można odnieść wrażenie, że to Kalinowscy są tymi oświeconymi, a otaczający ich ludzie to plebs, który dopiero należy wprowadzić na drogę oświecenia. Niosą więc z zapałem kaganek oświaty walcząc z brudem, zabobonem i pijaństwem. Są doskonali zawsze i wszędzie czyli nudni, nudni, nudni. Zdecydowanie nie polecam. Szkoda czasu na czytanie. Lepiej pojechać na Mazury, tam są żywi ludzie a nie sztuczne twory.






"Cukiernia pod Amorem. Hryciowie" Małgorzata Gutowska - Adamczyk

Jakoś tak się złożyło, że cukiernianą trylogię zaczęłam czytać od ostatniego tomu. Trochę czasu i uwagi musiałam poświęcić na zapoznanie się z bohaterami sagi i ich powikłanymi losami ( na szczęście jest streszczenie poprzednich tomów). A rozszyfrowanie zawiłych koligacji rodzinno - towarzyskich było prawdziwym wyzwaniem. Udało się jednak i już po 50 stronach byłam całkowicie zaprzyjaźniona z rodzinami Hryciów, Zajezierskich i Toroszynów.
Akcja powieści powadzona jest na dwóch płaszczyznach czasowych: współczesnej i historycznej ( w tej części jest to II wojna światowa).
Czasy współczesne: w Gutowie podczas badań archeologicznych odkryto mumię kobiety z tajemniczym pierścieniem na palcu. Iga Hryć postanawia odkryć tajemnicę tej kobiety. W miarę postępującego dochodzenia zaczyna do niej docierać, że kluczową rolę w tej historii może odgrywać jej babcia, Celina Hryć. Niestety, po udarze Celiny nie można denerwować, zagadka więc, na razie, pozostaje nierozwiązana. Zresztą pojawiają się inne problemy. Ojciec Igi wdaje się w romans z Heleną, a skutki tego mogą być katastrofalne dla wszystkich zainteresowanych. Równocześnie do Gutowa przyjeżdża dawny właściciel Zajezierzyc, Adam Toroszyn. Towarzyszy mu syn i  wnuk. Pomiędzy tym ostatnim a Igą zaczyna nawiązywać się nić sympatii.
II wojna światowa i czasy powojenne: wybuch działań wojennych zaskoczył i pokrzyżował plany wielu Polaków. Także nasi bohaterowie musieli przerwać beztroskie życie i poddać się wymogom wojennej rzeczywistości. Adam Toroszyn po wielu perypetiach osiadł wraz z matką w Anglii. Celina, gdy uświadomiła sobie, że Adam nigdy do niej nie wróci, musiała ułożyć sobie życie w realiach komunistycznej Polski. Po latach okupionych ciężką pracą i wieloma wyrzeczeniami, stała się właścicielką tytułowej "Cukierni pod Amorem". Wydaje się, że o Adamie zapomniała, ale.....
Trudno ocenić książkę nie znając poprzednich tomów. Ten mnie znużył. Zbyt wiele wątków pobocznych, nic nie wnoszących do akcji powieści lub mających na nią minimalny wpływ, zaciemnia obraz. Czytelnik w pewnym momencie gubi się i musi cofać, by zrozumieć bieg zdarzeń. Jednak sama historia jest ciekawa i dość nietypowa. Mimo wszystko polecam.






wtorek, 17 lipca 2012

"Panna Trau" Hanna Muszyńska - Hoffmanowa

Pewnego dnia na słynnej pensji dla panien pani Krakowowej pojawiły się tajemnicze panny Trau. Nikt dokładnie nie wiedział z jakiej rodziny pochodzą te dziewczęta ani skąd przybyły do Warszawy. Zauważono natomiast, że otaczają je szczególne względy ciała pedagogicznego. Panienki traktowane były z ogromnym szacunkiem i atencją. Młodsza panna Trau nie uczęszczała na wspólne zajęcia a przerabiała program indywidualny z samą panią przełożoną. Kim były te dwie pensjonarki, że ich pobyt na pensji otoczony był taka tajemniczością? Odsłońmy tajemnicę sprzed lat.
Panny Trau to oczywiście Anna i Alojza Trauguttówny, córki straconego na stokach Cytadeli Warszawskiej, Romualda Trauguta. Po tragicznej śmierci ojca, car postanowił umieścić dziewczęta w Instytucie Szlacheckich Dziewic w Petersburgu. Miało to przeciwstawić się zaczynającej powstawać legendzie Romualda Traugutta. Panienki miały zostać wychowane na przykładne poddane carskie. Jednak dzięki pomocy Komitetu Patriotycznego dziewczęta zostały ukryte najpierw w Warszawie a potem w Paryżu, gdzie  kontynuowały edukację. Po powrocie do kraju, starsza z sióstr, Anna, wiodła typowy żywot polskiej ziemianki: dom, mąż, dzieci. Młodsza, główna bohaterka książki, panna Alo poszła dość nietypową jak na tamte czasy drogą. Została nauczycielką, najpierw na tej samej pensji, którą ukończyła, później w Szkole Rzemiosł Różnych, gdzie pod przykrywką zajęć praktycznych słuchaczki uczęszczały na kursy historii i literatury polskiej. Równocześnie prowadziła zajęcia wśród praskiego proletariatu ucząc dzieci i dorosłych podstaw czytania i pisania. Gdy zaczynało brakować pieniędzy na życie panna Alojza nie wahała się i zaczęła prowadzić dom zajezdny. Ciężka choroba przerwała to pożyteczne ale krótkie życie. Odprowadzona przez wychowanki spoczęła na Cmentarzu Powązkowskim.
Czytający książkę może zadać sobie pytanie: dlaczego taką zwykłą  dziewczynę autorka uczyniła główną bohaterką? W życiorysie panny Alo nie ma przecież ważnych wydarzeń, nie brała udziału w wielkich zrywach narodowych. Sam fakt bycia córką Traugutta nie powinien być główną przesłanką. A jednak... Jest w tym pewna tajemnica.Otóż  dziadek autorki był jednym z kilku wielbicieli panny Trauguttówny. Miał wobec niej poważne zamiary i tylko splot tragikomicznych wypadków zmienił bieg przeznaczenia. Jednak do samej śmierci wspominał dawną miłość i dużo opowiadał o niej wnuczce. Ale o tej miłości musicie już przeczytać sami.


czwartek, 12 lipca 2012

"Cudze pole. Przypadki księdza Grosera" Jan Grzegorczyk

Trzeci i na razie ostatni tom historii ks. Wacława Olbrachta piszącego książki pod pseudonimem ks. Grosera. Kolejny wgląd w niedostępny świat plebanii, kurii i ludzi, którzy tworzą zaklęty krąg duchowieństwa.
Parafia, której stworzenie zostało powierzone Groserowi, dźwiga się z ruin. Okazuje się, że podpalenie kościoła nie załamało wiernych, a raczej zjednoczyło ich wokół wspólnego celu. Spieszą z pomocą swemu kapłanowi, aby na tym ugorze powstał kościół. Nie tylko w sensie materialnym ale także duchowym. Powstają więc nowe kółka modlitewne i biblijne, tworzy się drużna piłkarska. Pojawiają się nowi wierni i dawni znajomi. Każda z tych osób niesie ze sobą inną, najczęściej tragiczną historię. I każda szuka wsparcia i pomocy u ks. Wacława. To wszystko sprawia, że plebania ożywa i zaczyna spełniać swą główną funkcję: istnieje dla wiernych. Szybko postępuje także budowa schroniska dla bezdomnych. Niestety, wszystkie te przedsięwzięcia należy sfinansować, a budżet parafii jest nader skromny. Groser postanawia więc wziąć kredyt pod zastaw posiadanej ziemi. Pomoc w tym przedsięwzięciu obiecał mu polecany przez biskupa biznesmen. Stara prawda głosi jednak, że nie za każdym dobrym uczynkiem kryją się dobre intencje. Tak było i tym razem. W końcu ziemia w centrum miasta ma ogromną wartość....
Rozumiem chęć autora, aby uwidocznić i wyeksponować zjawiska patologiczne mające miejsce wśród polskiego duchowieństwa. Jednak przedstawiony obraz mnie przeraża. Oszustwa, nepotyzm, alkoholizm, molestowanie seksualne to tylko nieliczne przykłady "norm" wiodących w tym świecie. Czytając odnosi się wrażenie, że większość księży żyje niezgodnie z wiarą katolicką. Ci dobrzy, przytłoczeni przez złych albo ulegają ogólnemu trendowi, albo wybierają rozwiązanie ostateczne czyli samobójstwo. A gdzie  w tym wszystkim jest miłość bliźniego i wiara w dobro? Co pozostało z religii katolickiej?
Duchowieństwu autor przeciwstawia zwykłych ludzi. Niezbyt wykształconych, borykających się z wieloma codziennymi problemami, wahających się, przeżywających rozterki, ale zawsze wierzących i postępujących zgodnie z własnym, katolickim sumieniem. Może to właśnie oni są podwaliną pod nową odnowę?




b

wtorek, 10 lipca 2012

"Opowieści dziewczęce. Ustępy z pamiętników młodych panien ( 1776 - 1866 )" opr. Stanisław Wasylewski

Czy może być piękniejszy okres w życiu człowieka niż wczesna młodość? Wszystko dopiero się zaczyna, każdy nadchodzący dzień niesie ze sobą tajemnicę przyszłości. Jaka będzie ta przyszłość: jasna i przejrzysta czy ciemna i chmurna? A jeśli jest się młodą panną i właśnie zaczęło się bywać w świecie to nadchodząca przyszłość ma kolor różowy. Zdecydowanie różowy. I niech się dzieje co chce !
Autorki umieszczonych w książce fragmentów pamiętników to młode dziewczyny. Stoją właśnie na progu dorosłego życia. Ich przyszłość jest dla nich samych tajemnicą. My wiemy, że kilka z nich to znane i sławne postaci z XIX wieku. Takiej jak: Deotyma Łuszczewska - sławna improwizatorka czy Helena Modrzejewska - wspaniała aktorka, która szturmem weszła na sceny największych ówczesnych teatrów. Dla mnie jednak największą wartość mają te wspomnienia, które pisane były przez zwykłe "panienki z dworków". Proste często bardzo naiwne, ale szczere i bezpośrednie. O czym pisały młode pamiętnikarki? Niewiele się pod tym względem zmieniło przez wieki. Oczywiście, głównym motywem jest miłość. Szczęśliwa, nieszczęśliwa, czasami zakazana jak było w przypadku wojewodzianki Honoraty Stempkowskiej, która swój afekt umieściła  w żonatym mężczyźnie. Wszystko zakończyło się ślubem, ale nie było to udane małżeństwo i wkrótce doszło do rozwodu. Właśnie, do rozwodu, bo wbrew pozorom rozwód nie jest wymysłem XX wieku, zdarzał się i wcześniej, choć jego przeprowadzenie wymagało o wiele więcej zachodu.
Jednak nie tylko miłość dominowała w panieńskich zwierzeniach. Przecież jest to czas, gdy Polska znajduje się pod zaborami, gdy budzą się tendencje narodowo - wyzwoleńcze. Na miarę swych możliwości młode dziewczęta biorą udział w tym nurcie. Towarzysząc starszym drą szarpie, szyją "niewymowne" dla powstańców, robią na drutach skarpety. A gdy zdarzy się nieszczęście opłakują poległych, uwięzionych lub zesłanych ojców, braci, kuzynów i krewnych.
"Opowieści dziewczęce" to bardzo trafny wybór fragmentów wspomnień. Dzięki chronologicznemu ułożeniu możemy dokładnie prześledzić jak na przestrzeni wieku zmieniała się mentalność dorastających dziewcząt. Przede wszystkim to jednak zapis życia ludzkiego, które z różowej barwy młodości zmienia się w czerń nadchodzącej starości. I pod tym względem nic się nie zmieniło aż do naszego XXI wieku.

piątek, 6 lipca 2012

"Przypadki pani Eustaszyny" Maria Ulatowska

Kolejna odsłona twórczości Marii Ulatowskiej. Zdecydowanie bardziej udana niż "Pensjonat Sosnówka". Mocno zarysowana postać głównej bohaterki sprawia, że czytelnika wciągają jej powikłane losy i z chęcią sięga do kolejnych rozdziałów. Ale od początku.
Pani Eustaszyna? Kto to? Co to? I skąd się wzięła? Tak nazwała sama siebie pani Jadwiga Krzewicz - Zagórska, podobno przedwojenna arystokratka. Nienawidzi swojego imienia tak bardzo, że postanawia wykorzenić je ze swego życia. A że trafił się jej mąż imieniem Eustachy więc....  rozwiązanie problemu okazało się banalnie proste.
Tyle tytułem wstępu. Dalszy ciąg historii pani Eustaszyny jest jeszcze bardziej interesujący, bo indywidualność to nieprzeciętna i skrajnie egoistyczna. Żyje w dziwnym przekonaniu, że to od jej decyzji i kierownictwa zależy szczęście i dobrostan wszystkich członków rodziny. W związku z tym, każde nawet najmniejsze wydarzenie w życiu rodziny musi uzyskać jej błogosławieństwo i akceptację. I niech nikt nie próbuje się wyłamywać, wtedy pani Eustaszyna pokaże pazurki. Rządzi więc i decyduje za wszystkich, w błogim przekonaniu o własnej nieomylności. Młodsze pokolenie jednak  już opracowało strategię działania i umiejętnie manipuluje starszą panią, aby osiągnąć zamierzone cele. I świetnie mu się to udaje.
Powodów do zazdrości jest więcej. Pani Jadwiga, mimo zaawansowanego już wieku prezentuje wigor nieprzeciętny i przeogromną chęć do życia. Nieobce są jej nowinki komputerowe i świat internetu. Z zapałem zgłębia tajniki awiacji i szturmem podbija czytelniczy rynek. Już wystarczy.
To dobra książka na upalne, letnie dni. Nie trzeba zbytnio się wysilać, akcja jest prosta i standardowa. Bohaterka czasami śmieszy, czasami denerwuje. Na szczęście wszystkie perypetie pani Eustaszny i jej rodziny zmierzają ku szczęśliwemu zakończeniu, chyba, że ktoś po drodze zgładzi wreszcie  panią Jadwigę. Ale to byłby przecież kryminał a nie pogodna opowieść.



poniedziałek, 2 lipca 2012

"Panie na Wilanowie" Hanna Muszyńska - Hoffmannowa

Najczęściej bohaterami książkowych opowieści są ludzie, ich problemy lub radości. Czasami jednak można osnuć stworzoną historię wokół jakiegoś miejsca lub przedmiotu. Tak, jak uczyniła to Hanna Muszyńska - Hoffanowa. Choć tytuł wskazuje, że będzie to opowieść o paniach mieszkających w Wilanowie to jednak prawdziwym i głównym bohaterem książki jest sama posiadłość oraz jej skomplikowane losy.
Narratorami opowieści są osoby związane z tą podwarszawską, wówczas, posiadłością. Każda z tych osób jest autentyczną postacią, którą różne koleje życiowe zawiodły w wilanowskie progi. Na kartach książki spotkamy więc np: głównego budowniczego Wilanowa pana Augustyna Locciego, pana Marona - sekretarza hetmanowej Elżbiety Sieniawskiej czy pannę Feliksę Egierównę, pierwszą kobietę zarządzającą ogromnym księgozbiorem wilanowskim. Poprzez opowieści tych osób obserwujemy ponad dwustuletnią historię rezydencji. Od momentu, gdy Jan III Sobieski postanowił znieść monumentalną podwarszawską rezydencję aż do dnia śmierci pani Augustowej Potockiej (ostatniej właścicielki )  u schyłku XIX wieku.Właśnie, właścicielki, bo tak się jakoś ułożyło, że to głównie kobiety były właścicielkami Wilanowa. I najczęściej kochały go bezgranicznie poświęcając mu mnóstwo czasu, pieniędzy i zainteresowania. Ściągały do Wilanowa najlepszych architektów, budowniczych, projektantów i ogrodników. Budowały, przebudowywały i ozdabiały przez wiele lat. Aż powstała prawdziwie magnacka rezydencja. Rezydencja, w którą włożono wiele serca, troski, zaangażowania i miłości.
Choć jest to opowieść literacka została oparta na faktach. Autorka dostarcza nam wielu informacji o wielkich rodach polskich od Sobieskich poczynając poprzez Sieniawskich na Potockich kończąc. Miłośników historii wciągnie i zapewni im wiele wspaniałych chwil podczas lektury.





niedziela, 24 czerwca 2012

"Dolina Umarłych" Tess Gerritsen

Tytuł oryginału: "Ice cold/ The killing place"

Lubię autorów, którzy potrafią przykuć uwagę czytelnika przez wiele stron książki. Takich, którzy tworząc akcję powieści w jej głębi ukrywają prawdziwą zagadkę i pozwalają się czytelnikowi tylko domyślać zakończenia, które zazwyczaj okazuje się zupełnie inne niż snute podczas czytania domysły i przypuszczenia. Niekwestionowaną mistrzynią takich historii jest Tess Gerritsen. A oto kolejna odsłona jej twórczości.
Doktor Maura Isles jest patologiem sądowym. Podczas trwającego właśnie kongresu spotyka swego dawnego kolegę ze studiów. Wraz z nim i jego znajomymi postanawia odbyć wycieczkę w góry. Awaria samochodu i nieoczekiwane obfite opady śniegu uniemożliwiają im powrót do hotelu. Wąska, górska droga położona daleko od ruchliwych szlaków nie rokuje nadejścia szybkiej pomocy. Jedynym ratunkiem jest zejście w dolinę, gdzie widać kilka chat. Może ich mieszkańcy udzielą pomocy rozbitkom, choć z żadnej z chat nie unosi się dym. Czyżby były to tylko letnie siedziby, w chwili obecnej zamknięte na głucho? rzeczywistość okazuje się bardziej przerażająca. Dolina jest faktycznie opuszczona, ale wszystkie ślady wskazują, że jej mieszkańcy opuścili ja znienacka i w pośpiechu, nie zabierając ze sobą niczego. Wygląda to tak, jakby na tajemniczy sygnał przerwali wykonywane zajęcia i odeszli w nieznanym kierunku. Co ich do tego skłoniło? Stopniowa penetracja doliny dostarcza nowych informacji. Osadnicy byli wyznawcami sekty zwanej Królestwem Bożym. Członkowie tego zgromadzenia są całkowicie podporządkowani charyzmatycznemu przywódcy. Czyżby to na jego rozkaz opuścili dolinę? I jeszcze trudniejsza sprawa, jak się  stąd wydostać i wrócić do cywilizacji?
Myślicie, że to wszystkie komplikacje akcji tej książki? Jesteście w błędzie. To dopiero wstęp, preludium do  dalszej historii. Przed wami jeszcze wiele zakrętów i niesamowitych zwrotów akcji zanim uda się rozwikłać zagadkę: co się stało z mieszkańcami Królestwa Bożego?
Od tej książki nie można się w żaden sposób oderwać. W kąt idą wszystkie zaplanowane czynności i zobowiązania. Lojalnie ostrzegam !





"Pułapka na sponsora" Tatiana Polakowa

Tytuł oryginału: "Kapkan na sponsora"


Po raz kolejny przekonałam się, że podróbka zawsze pozostanie podróbką. Nie da się w żaden sposób zastąpić produktu z najwyższej półki. Jakość zawsze wygra. Podobnie jest w literaturze. Książki Polakowej, szeroko reklamowane u nas jako nowe odkrycie na miarę Chmielewskiej, tak się mają do oryginału jak mercedes do poloneza. Ten ostatni to też samochód i też jeździ, tylko...... .
A wszystko zaczęło się od początkującej, a już niespełnionej pisarki, Anfisy. Pod wpływem swojej koleżanki postanawia nieopacznie, napisany własnoręcznie kryminał, udostępnić szerszej publiczności. W związku z tym rozsyła rękopis dzieła tu i tam. Odzew jest, oczywiście, zerowy. Wydawcy nie są zachwyceni wizją podmienionego trupa zakopanego w daliach. I oto pewnego dnia nasze bohaterki ze zdziwieniem odkrywają, że opisaną akcję kryminalną, ktoś postanawia wprowadzić w życie. Najpierw pojawiają się tajemnicze zwłoki, które według oficjalnej wersji zwłokami staną się dopiero za kilka dni. Potem dochodzi do zamachów na życie autorki kryminału oraz jej koleżanki. Nieudanych, zresztą, zgodnie z fabuła. Dalej nasze dziewczyny już nie czekają. W końcu, zgodnie z rękopisem, teraz ma dojść do śmierci przyjaciółki głównej bohaterki. Wiedząc, że nie mogą liczyć na pomoc milicji, postanawiają same podjąć intensywne śledztwo. Po drodze, jak to zwykle bywa, przydarzy im się dużo dziwnych przygód z tajemniczym przedstawicielem bliżej nieokreślonych służb włącznie. Finał jest oczywisty.
To moje pierwsze zetknięcie z pisarstwem Tatiany Polakowej. Sięgnęłam po jej książkę, gdyż jest przedstawiana jako następczyni Joanny Chmielewskiej. Cóż, kto czytał Chmielewską, nie zachwyci się Polakową. Płaska intryga, statyczna akcja i przewidywalne zakończenie. Brak polotu, fantazji i tego czegoś co ma tylko Joanna Chmielewska.
Pierwszy kontakt okazał się niestrawny, ale w zaprzyjaźnionej bibliotece są inne pozycje tej autorki. Może przy bliższym kontakcie polubię...?




piątek, 15 czerwca 2012

"Ofiara losu" Camilla Lackberg

Tytuł oryginału: "Olycksfageln"

Dobrze, że mamy już późną wiosnę, taki czas pozwala na zagłębianie się w mrocznych kryminałach skandynawskich bez groźby wpadnięcia w głęboką depresję, na którą narażeni są co wrażliwsi czytelnicy. A więc przed nami kolejny powrót do nadmorskiej Fjallbacki.
Tym razem wszystko zaczyna się od wypadku samochodowego. Ginie w nim młoda kobieta, a zebrane dowody i rekonstrukcja zdarzenia wskazują, iż przyczyną katastrofy było nadużycie przez nią alkoholu. Zdarzenie to najprawdopodobniej zostałoby potraktowane przez policję jako rutynowy przypadek, gdyby nie fakt, że rodzina i znajomi denatki zgodnie twierdzili, iż nigdy nie brała do ust nawet kropli alkoholu. To oraz inne drobne nieścisłości spowodowały, że Patrik ( jeden z policjantów )postanowił bliżej przyjrzeć się innym podobnym wypadkom. W wyniku prowadzonego śledztwa okazuje się, że w podobnych okolicznościach zginęło już, w całej Szwecji, kilka osób. Wszystko wskazuje więc, że tym razem mamy do czynienia z seryjnym mordercą.
W pobliskiej miejscowości jedna ze stacji telewizyjnych zaczyna kręcić kolejną część popularnego reality show. Wydarzenie to burzy senny nastrój miasteczka i przysparza dodatkowej pracy posterunkowi policji w Tanumshede. Gdy pewnego dnia okazuje się, że jedną z uczestniczek programu znaleziono martwą w śmietniku policjanci mają pełne ręce roboty. Dobrze więc, że ich grono powiększyło się o Hannę, która wydaje się być bardzo kompetentną i rzetelną policjantką. Tylko czy na pewno?
Zazwyczaj w kryminałach seryjnych mamy tylko jeden stały element. Najczęściej jest to główny bohater rozwiązujący zagadki kryminalne w coraz to innych miejscach czy środowiskach. Camilla Lackberg zastosowała zupełnie odmienną konwencję. Ściśle i niezmiennie trzyma się i bohaterów, i środowiska, i miejsca akcji. Przez ten zabieg opowiadana historia staje się nierealna, zwłaszcza dla czytelnika, który pokusi się o przeczytanie wszystkich tomów. Statystycznie rzecz biorąc w co drugim domu Fjallbacki i przyległych miejscowości dochodzi do zbrodni. To za dużo, nawet jak na pogrążoną w śniegach Szwecję.
Jakiś czas temu przeczytałam wywiad z autorką tej mrocznej serii. Wydała mi się bardzo sympatyczną i pogodną osobą. Skąd więc bierze pomysły na tak czarne i poplątane historie?





środa, 13 czerwca 2012

"Laboratorium" Douglas Preston, Lincoln Child

Tytuł oryginału: "Mount Dragon"


Dopadł mnie już chyba wakacyjny nastrój. Pamiętniki straciły nieco ze swego uroku, za to wciągają książki awanturniczo - przygodowe. Wakacje przed nami, może więc uda mi się przeżyć jakąś ciekawą przygodę. Mam tylko nadzieję, że nie będą to wydarzenia na miarę właśnie opisywanego "Laboratorium".
Wezwanie do Brenta Scopesa, twórcy i prezesa potężnej GeneDyne, dla szeregowego pracownika tej korporacji, może oznaczać tylko jedno: kłopoty. Dlatego też Guy Carson po takim wezwaniu zaczął pakować rzeczy. Ponieważ jednak los bywa przewrotny i lubi płatać figle Guy nie tylko dostał awans ale został także przeniesiony do jednego z najnowocześniejszych laboratoriów na świecie, skrytego w pustynnych piaskach kompleksu badawczego zwanego Mount Dragon. Ma włączyć się w dość już zaawansowane prace nad tajnym projektem badawczym mającym zrewolucjonizować współczesny świat medyczno - genetyczny. Ewentualny sukces  wiązać się będzie z ogromnym prestiżem w środowisku naukowym i całkiem realnymi korzyściami finansowymi. Należy więc szybko zabrać się do pracy i znaleźć błąd, który popełnił poprzednik.Tylko ( że też zawsze musi być jakieś tylko !), do końca nie wiadomo co stało się z poprzednikiem Guya. W każdym razie trafił do szpitala w stanie ciężkim. Nic to jednak dla naszego dzielnego badacza. Teraz jest jego czas i musi wykorzystać szansę, którą otrzymał. Z zapałem więc przystępuje do pracy. Niestety, początkowy optymizm w miarę bezowocnego szukania błędu zaczyna przeradzać się w coraz posępniejszy nastrój. Dodatkowo praca w specjalnie zabezpieczonym laboratorium piątego stopnia i pyskata asystentka, nie sprzyjają twórczemu rozwiązywaniu problemów. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na terenie laboratorium dochodzi do skażenia i śmierci jednego z pracowników. Na dodatek, wielki szef oczekuje wyników. Czy uda się go zadowolić?
Kolejna książka wspaniałego duetu Preston & Child i podobnie jak poprzednie świetnie napisana. Skomplikowana intryga z drugim dnem pozwala czytającemu na tworzenie miliona własnych rozwiązań, z których żadne nie będzie właściwe. Spora dawka informacji o genetyce, umiejętnie wpleciona w treść książki, pobudza do zainteresowania się tym tematem.
Ja osobiście, będę miała teraz dodatkową rozrywkę przy czytaniu książek tej pary. Będę usiłowała policzyć, w ilu książkach odwołują się, choćby szczątkowo, do Indian Anasazi. Jak na razie mam już dwie pozycje na swojej liście.




czwartek, 31 maja 2012

"Trufle. Nowe przypadki księdza Grosera." Jan Grzegorczyk

"Trufle", druga część trylogii Jana Grzegorczyka. Według mnie napisana gorzej niż część pierwsza, choć nadal przykuwa do fotela i nie pozwala oderwać się aż do ostatniej strony.
Ksiądz Wacław Olbracht został karnie oddelegowany za granicę. Przemierzając pół Europy rowerem zamierza dotrzeć do Arki. To miejsce bardzo szczególne, w którym mieszkają osoby skrzywdzone przez los lub chorobę. Po drodze zatrzymuje się z krótką wizytą  u francuskich trapistów. Razem z nimi pracuje, modli się, medytuje usiłując odnaleźć siłę i spokój. Powierzone mu zadania wykonuje raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze z jakimiś problemami. A to źle przekręci kurek i produkowane w klasztorze wino wyleje się, a to oczyszczać będzie z kamieni, przez klika dni, pole nienależące do klasztoru. Na tym właśnie polu znajduje kamień w kształcie serca. Traktuje go jak talizman mający wyprostować kręte ścieżki jego kapłaństwa. I o dziwo, talizman działa. Z Polski przychodzi wezwanie do powrotu. Biskup stawia przed nim nowe karkołomne zadanie. Ma stać się budowniczym i z przysłowiowego piasku i gliny zbudować sobie parafię. Przed nim więc bardzo trudne zadanie zintegrowania okolicznych mieszkańców wokół powstającego kościoła i parafii. Czy podoła zadaniu?
W książce poruszane są rozliczne problemy społeczne: bezdomność, bezrobocie, alkoholizm, przemoc domowa. W tworzącej się parafii, jak w miniaturze widać całe społeczeństwo ze wszystkimi jego wadami ale także z zaletami. Źli i dobrzy ludzie przemieszani są ze sobą, złe i dobre uczynki przemieszane są w życiu ludzkim i tylko ksiądz Wacław nadal jest idealny. Opluwany i poniżany przechodzi przez błoto krytyki nie brudząc nawet skrawka sutanny. To wkurza, bo ciężko porównywać się z ideałem.
Wydaje mi się, że autor próbuje zbyt wiele problemów wcisnąć do jednej książki. Przez to stają się one mniej widoczne, mniej ważne. Rozmywają się w powodzi powszechnego zła, na które nawet przywieziony z Francji kamień, nic nie może pomóc.
Ta książka to odważna próba pokazania, że księża nie są tak doskonali jak chcieliby aby ich postrzegano. Są ludźmi i mają nasze człowiecze problemy. To pocieszające, zwłaszcza dla nas świeckich.









środa, 30 maja 2012

"Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa" Eduardo Mendoza

Tytuł oryginału: " El asombroso viaje de Pomponio Flato"

Dopiero odkrywam dla siebie Mendozę. Zauroczona "Brakiem wiadomości od Gurba" każdą następna książkę  tego autora traktuję jak najlepszą rozrywkę. I tym razem także się nie zawiodłam. Zabawa była przednia.
Pomponiusz Flatus, obywatel rzymski, wędruje po obrzeżach Cesarstwa. Jego misja badawcza polega na poszukiwaniu cudownej wody mającej zmienić czarne krowy w białe ( a może odwrotnie? ). Jako doświadczony i sumienny badacz Pomponiusz organoleptycznie bada każde napotkane źródło. Jak dotychczas nie udało mu się jednak dokonać tego ważnego odkrycia. Jedynym skutkiem poszukiwań jest niebezpieczna dla życia badacza choroba, charakteryzująca się obfitymi gazami. Pomponiusz zmuszony jest więc udać się, w poszukiwaniu pomocy lekarskiej, do Nazaretu. Po dotarciu do miasta natychmiast wplątany zostaje w intrygę kryminalną. Zamordowany został jeden z najważniejszych obywateli miejskich. O popełnienie tej zbrodni oskarżony został miejscowy cieśla noszący imię Józef. Jego mały syn, Jezus, prosi uczonego badacza o pomoc w oczyszczeniu ojca ze stawianych mu zarzutów a tym samym oddalenia widma ukrzyżowania. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że miejscowy namiestnik musi udowodnić przed swoją władzą zwierzchnią, iż jest przydatny i skuteczny w działaniu, a pokazowy proces może mu w tym bardzo pomóc. Pomponiusz przyjmuje zaproponowane przez Jezusa wynagrodzenie i rozpoczyna własne śledztwo. Podchodząc do niego z przenikliwością filozofa, a jednocześnie posiadając ścisły umysł badacza dochodzi do zaskakujących wniosków. Przy okazji poznaje nowych znajomych i zgłębia tajemnicę zamkniętej biblioteki. W ostatecznym rezultacie rozwiązuje zagadkę tajemniczej zbrodni, leczy dręczącą go chorobę i ponownie wyrusza na poszukiwanie cudownej wody.
Niepowtarzalny humor Mendozy, swobodne żonglowanie faktami historycznymi i cytatami z fiolzofów wprawi każdego czytelnika w szampański nastrój. Przekomiczna interpretacja rzeczywistości oraz twórcze wnioskowanie Pomponiusza to gratka sama w sobie. Wplecenie w akcję książki postaci historycznych to dodatkowa atrakcja. Czytelnik mimo woli zaczyna zastanawiać się nad pytaniem: a może historia wyglądała inaczej? Polecam, polecam, polecam.

poniedziałek, 28 maja 2012

"Metro 2034" Dmitry Glukhovsky

Tytuł oryginału: "METPO 2034"

Z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy znowu będę mogła zejść do poplątanych tuneli moskiewskiego metra odnajdując w nich Artema i Myśliwego,a także inne postaci z pierwszej części. Wreszcie pragnieniu memu stało się zadość. Kolejna wizyta w podziemiach już za mną. Wizyta równie obfitująca w dramatyczne wydarzenia.
Minął rok od rozstania z naszymi znajomymi. Niebezpieczeństwo inwazji Czarnych zostało zażegnane. Garstka ocalałych z nuklearnej zagłady mieszkańców metra wiedzie w miarę spokojne życie. Tak samo jest na Sewastopolskiej, jednej z najbardziej wysuniętych na południe stacji. To stacja, która nie wyróżnia się niczym szczególnym, ani nie słynie z żadnych poszukiwanych towarów. Jednak jej znaczenie strategiczne jest ogromne. Otoczona z trzech stron wodami podskórnymi stanowi naturalny przyczółek obronny. Jej upadek to otwarcie drzwi do metra. Do skutecznej obrony potrzebna jest amunicja. Od pewnego czasu dostawy broni i innych towarów nie docierają do Sewastopolskiej. Wydaje się, że jedna z głównych stacji przeładunkowych, Tulska, została odcięta od świata. Nie ma z nią żadnej łączności, nie działają linie telefoniczne. W związku z tym komendant Sewastopolskiej wyraził zgodę na wysłanie do odciętej stacji ekspedycji ratunkowej. W jej skład weszli najlepsi zwiadowcy Sewastopolskiej. Mijają dni, ale z ekspedycją także nie ma żadnego kontaktu. Nie wiadomo, czy udało im się dotrzeć do Tulskiej. Trzeba więc zorganizować kolejna ekspedycję. Trzeba więc zorganizować kolejną ekspedycję. Jej skład jest dość zaskakujący: zmartwychwstały Hunter, ukrywający się na Sewastopolskiej przed dawnymi kolegami i Homer, zapatrzony w gwiazdy i wspomnienia dawny maszynista metra. Później do ich duetu dołączy Sasza, wygnanka. Razem będą musieli stawić czoło tajemniczemu niebezpieczeństwu, które zawisło nad mieszkańcami metra.
"Metro" to nie tylko wspaniała lektura sf. Przede wszystkim to bardzo dobra książka psychologiczna. Dobrze zarysowani  główni bohaterowie są wyraziści i wiarygodni dla czytelnika. Zmagając się z zagrożeniami zewnętrznymi, najtrudniejszą walkę toczą sami ze sobą. Bitwę o własną godność i człowieczeństwo.
W podziemiach metra jak w miniaturze odnajdujemy nasz świat i nas samych. Te same problemy i rozterki wewnątrz, tylko nieba gwiaździstego brak.




piątek, 25 maja 2012

"Rok w Poziomce" Katarzyna Michalak

Czy ja jestem sfrustrowana? Chyba nie. Czy jestem przepełniona jadem zawiści, że wydają książki Katarzyny Michalak, a moich nie? Także nie, bo w całym swoim dotychczasowym życiu nie napisałam żadnej. Czy podoba mi się literatura dla kucharek? Zdecydowanie nie. Bajki lubiłam tylko w dzieciństwie. A przed nami bajka co się zowie.
Ewa, od pewnego momentu Złotowska, jest dziewczyną biedną i sponiewieraną przez życie, teoretycznie. Od momentu narodzin miała pod górkę. Najpierw szanowny tatuś biologiczny ulotnił się pozostawiając narzeczoną i córkę na pastwę losu. Potem w wyniku nieszczęśliwych wyborów mamusi dziewczynie trafił się ojczym sadysta - terrorysta. Musiała mu zagrozić suszarką wrzuconą do wanny, aby przestał się czepiać. Po kilku latach, aby uciec z domu, nasza bohaterka wychodzi za mąż. Fatalnie, oczywiście. Rozwodzi się więc czym prędzej przy okazji spadając parę razy ze schodów ( w wyniku rozmów małżeńskich) i obijając sobie czaszkę. W wyniku podziału majątku traci dom i ląduje w maciupeńkiej kawalerce gdzieś na Woli czy Ochocie. Dodatkowo przez cały czas jest zakochana w swoim koledze, który nie zwraca na nią żadnej uwagi, bo jest zajęty zarabianiem pieniędzy na giełdzie. Nic to, dla naszej Ewuni. Czas wyjść z ciasnych ścian kawalerki i zacząć żyć. W związku z tym potrzebny jest dom: mały, biały i bez łap ( cytat dosłowny). Co się robi kiedy chce się stać posiadaczem domu? Idzie się do banku po kredyt !! I jakoś naszej bohaterce nie przeszkadza w wzięciu kredytu brak stałego zatrudnienia i debet na koncie. Bank, też jakiś litościwy z troską pochyla się nad marzeniem o małym, białym i udziela wsparcia finansowego wierząc na słowo, że wydawnictwo odniesie sukces. Można więc myśleć, że pokręcone drogi życiowe Ewy uległy już wyprostowaniu i po latach złych nastał okres prosperity. Jeszcze nie, kochani. Ewa, przepojona szczęściem z posiadania małego, białego, tudzież pod presją koleżanki idzie do łóżka z pierwszym lepszym facetem czego wynikiem jest nieplanowana ale chciana ciąża. Kaszana, można by pomyśleć. A jednak nie, bo jak to w bajkach bywa czeka nas piękne zakończenie. Nowy amator wdzięków Ewy weźmie ją razem z przychówkiem, dom spłaca się sam z rozlicznych bestsellerów książkowych wydawanych przez jednoosobowe wydawnictwo, a przy okazji Ewie uda się uratować życie dotychczasowej rywalce do serca Andrzeja ( ten od giełdy), która już nie jest rywalką tylko jej najlepszą przyjaciółką. No i oczywiście odnajdzie się tatuś, który przez całe życie kochał mamusię, tylko jakoś tak mu się nie udało trafić do Polski i córki.
To wszystko, wątki poboczne w stylu nieznanej siostry zamordowanej przez rewolucjonistów gdzieś w Afryce, pominęłam. Z litości. Każda pozycja z tz "literatury dla kucharek" jest lepsza od tego czegoś i od razu zasługuje na Nike. Nie ma co komentować. Ja odpadam. Nigdy więcej.


piątek, 18 maja 2012

"Zapach rozmarynu" Ewa Marcinkowska - Schmidt, Danuta Marcinkowska

W końcu z zaprzyjaźnionej bibliotece udało mi się upolować kontynuację "Lawendowego pyłu". Muszę szczerze  przyznać, że podchodziłam do tej książki z pewnymi oporami. Pamiętając jak bardzo starałam się nadążyć za powikłanymi losami bohaterów pierwszej części i ile mnie to kosztowało wysiłku, odkładałam lekturę drugiej części. Aż w końcu terminy biblioteczne zmusiły mnie do przeczytania i bardzo mile się rozczarowałam. Ten sam klimat, ten sam styl, ale zupełnie inna konstrukcja opowieści. Zwarta, zwięzła, pozwalająca nadążyć za biegiem wydarzeń.
"Zapach rozmarynu" to opowieść o losach tej części rodziny, która pozostała za wschodnią granicą. Czasy były niełatwe, przypadające na na ostry okres stalinizmu. Zsyłki, więzienia, nieustanne upokarzanie Polaków to codzienność, z którą musieli zmierzyć się bohaterowie książki. A właściwie bohaterki, bo to kobiety stanowią główne postaci opowieści. To one w tej części rodziny są silne i nieustannie walczą z przeciwnościami losu. Pracują, utrzymują dom, wychowują dzieci, starając się przekazać im choć cząstkę polskości a jednocześnie uczą jak przystosować się do nieustannie zmieniających się warunków życia. Nie bardzo rozumieją wielkie wydarzenia historyczne, które spowodowały takie zmiany, ale twardo wierzą, że jeszcze kiedyś będzie tu Polska, trzeba tylko poczekać i przetrwać szykany i represje. Czasami tylko pojawia się myśl, że może lepiej zostawić to wszystko i wyjechać do tej dalekiej i mitycznej już Polski. Tylko jak zostawić własny dom i ziemię, w której zostali pochowani najbliżsi? Tam za zachodnią granicą jest wolność i swoboda, tu jest zwyczajne, niełatwe życie. Prawdziwe życie, jedyne jakie znają. Nadchodzi jednak dzień, gdy ta najważniejsza decyzja zostaje podjęta. Trzeba jechać. Zacząć wszystko jeszcze raz. Tylko, że los jak zawsze bywa przewrotny i wszystkie ludzie plany potrafi rozwiać. Może więc choć Grażynie uda się odnaleźć w polskiej, już, rzeczywistości.. Może dziecko, które ma się dopiero urodzić będzie szczęśliwsze niż pokolenia jego przodków. Może....
Ciepła i wzruszająca opowieść o niełatwym życiu, trudnych wyborach. W prosty sposób autorki ukazały dramat Polaków pozostałych na dawnych wschodnich ziemiach Polski. Ich nieustanną walkę o własną godność i tożsamość narodową a także ciągle trwanie przy wierze, języku wbrew wszystkim i wszystkiemu. Lektura godna polecenia.


środa, 16 maja 2012

"Prowadził nas los" Kinga & Chopin

"...nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet...." Wyruszając w podróż dookoła świata pewnie trochę dba się o bagaż. W końcu stanowi on jedyną własność podróżnika. Ale o bilet? Myślę, że w ogóle się o niego nie dba. Przecież od lat wiadomo, że najfajniej podróżuje się autostopem. Można wtedy dokładnie poznać kraj ( zwłaszcza pobocza dróg) przez który się jedzie, ludzi ( przecież za kierownicą pojazdu zawsze ktoś siedzi). Za każdym zakrętem szosy może czekać na nas wspaniała przygoda, nieodkryte lub nieopisane w przewodnikach atrakcje turystyczno - historyczne.
Mało pieniędzy, mało bagażu ( choć plecak był ciężki ), za to dużo wiary i odwagi w to, że marzenia się spełniają, gdy bardzo się tego chce. Według mnie to główne przesłanie, które płynie z tej książki. Bo trzeba mieć jej całe niezgłębione morze , aby z sześciuset dolarami i biletem w jedną stronę, zdecydować się na podróż dokoła naszego globu.
"Prowadził nas los" to rodzaj dziennika. Na bieżąco zapisywana relacja z podróży. Może trochę powierzchowna i płytko oddająca otaczająca rzeczywistość. Jest to jednak immanentna cecha relacji na żywo, gdy nie ma czasu na głębokie analizy, gdy nie wie się co będzie dalej, a rzeczywistość "tu i teraz" kształtuje nasz pogląd na świat. Niemniej można w tej książce odnaleźć wspaniałe opisy oglądanych zabytków, odwiedzanych miejsc. Przede wszystkim można jednak znaleźć opisy spotykanych ludzi. Tych, którzy zabierają autostopowiczów i tych, którzy udzielają im noclegu dzieląc się z nimi swoim jedzeniem. Piękny wniosek stąd płynie, że tych dobrych i skłonnych do pomocy nieznajomym jest więcej niż tych złych. To krzepiące.
W obliczu dalszych wydarzeń i śmierci Kingi w Afryce przesłanie dotyczące realizacji marzeń nabiera zupełnie nowego wymiaru. Trzeba mieć odwagę by realizować swoje marzenia. Nawet, gdy za tę realizację przyjdzie nam zapłacić cenę najwyższą. Mimo wszystko warto, bo to co się przeżyje, zobaczy i dotknie zostanie w nas. A jeśli uda się nam podzielić tymi doświadczeniami z innymi to zostanie trochę i po nas.



niedziela, 13 maja 2012

"Metro 2033" Dmitry Glukhovsky

Tytuł oryginału: "METPO 2033"

Kiedyś, w dawnych czasach, namiętnie czytywałam literaturę s-f. Wyrosłam z niej jednak, pojawiły się inne zainteresowania i na kilka lat pożegnałam się z nią. Dziś, dzięki pewnemu młodemu człowiekowi (podziękowania dla Łosia), odkrywam ją od nowa. I muszę przyznać, że wciąga i to bardzo.
Według mnie "Metra" nie można zaliczyć do klasycznej literatury s-f. Nie ma w nim stworów z kosmosu, ataku obcych istot i spektakularnej obrony ziemi. Wszystkie zachodzące wydarzenia są, niestety, smutnym wynikiem działań człowieka.
Świat po wojnie nuklearnej. Do końca nie wiadomo, co się wydarzyło, ani kto wywołał konflikt. Przeżyć udało się tylko tym, którzy zdążyli schronić się w bezdennych czeluściach moskiewskiego metra. Bo moskiewskie metro to budowla specyficzna. Powstawało przez wiele lat i skrywa w swych tunelach rozliczne tajemnice. Wśród ocalałych krążą nawet opowieści, że pod tym oficjalnym metrem znajduje się drugie, zbudowane dla dawnego establishmentu.
Ludzie, którzy przeżyli, muszą stworzyć swoje życie od nowa. Nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe. Nasz gatunek, wbrew pozorom, ma ogromną zdolność do przystosowywania się do panujących warunków. Potrafimy wykorzystać wszystkie nadarzające się okazje i sposobności, aby poprawić własny los. Na zabezpieczonych stacjach zaczyna się odradzać życie wspólnotowe. Każda ze stacji to osobny świat, który rządzi się swoimi prawami. Pomiędzy stacjami zawierane są sojusze wojskowe i gospodarcze, tworzą się różnego rodzaju konfederacje i syndykaty. Czasami dochodzi do konfliktów, nawet zbrojnych, ale główne siły obronne każdej ze stacji skierowane są przeciwko niebezpieczeństwom nadciągającym z powierzchni. Na zewnątrz bowiem zaczyna odradzać się życie, ale jest to już zupełnie inny świat niż ten sprzed wojny atomowej. Świat wrogi ludziom i zamieszkały prze nowe, najczęściej zmutowane wskutek promieniowania, gatunki.
WOGN, stacja na której mieszka Artem, główny bohater książki, jest najbardziej wysuniętą na północ, siedzibą ludzką. Życie toczy się na niej względnie bezpiecznie. Osadnicy hodują świnie, produkują sławną na całe metro herbatę z grzybów i patrolują okoliczne tunele. Pewnego dnia w to względnie uporządkowane życie wkrada się nowe zagrożenie. Stacja została zaatakowana przez Czarnych. To jakiś nowy gatunek, który postanowił wziąć w posiadanie WOGN. Ponieważ atakujący dysponują paranormalnymi zdolnościami   oddziaływania na ludzkie zmysły, zagrożenie dla przebywających na stacji ludzi jest ogromne. Nie tylko zresztą dla tej jednej stacji. WOGN może stać się drzwiami, przez które Czarni wkroczą na wszystkie stacje metra. Gatunek ludzki jest zagrożony. Potrzebny będzie sojusz wszystkich stacji, aby odeprzeć zagrożenie. W wyniku dziwnego splotu wypadków misja dostarczenia wiadomości o zagrożeniu zostaje powierzona Artemowi. Musi dotrzeć do Polis, serca metra i odnaleźć Młynarza, który zadecyduje jak obronić metro.Wraz z naszym bohaterem będziemy przedzierać się przez kolejne stacje, podglądając życie ich mieszkańców i przeżywając różne, niesamowite przygody.
"Metro 2033" to przede wszystkim opowieść o nas samych, o ludziach. W tym mikroskopijnym świecie jak w soczewce widać wszystkie nasze człowiecze wady i przywary. Naszą zawziętość i przekonanie, że to, co jest dobre dla nas, jest naprawdę dobre. Dlatego zakończenie książki całkowicie zaskakuje i skłania do refleksji. Może nie zawsze trzeba atakować, może nie wszystko co wydaje nam się złe, takie jest naprawdę. Czasami dobro ukryte jest w czerni i potrzeba wielu starań aby je odnaleźć.






sobota, 12 maja 2012

"Adieu. Przypadki księdza Grosera" Jan Grzegorczyk

Zawsze chciałam otworzyć drzwi klauzury, choć przez chwilę zerknąć na świat za kratami. Nigdy nie miałam takiej możliwości, ale dzięki książkom Jan Grzegorczyka udało mi się pośrednio wejść w świat kleru. Ciekawe doświadczenie, choć mało optymistyczne.
Ksiądz Wacław Olbracht prezentuje się nam jako ksiądz niezwykły. Obdarzony został szczególnym darem. Ten dar to umiejętność docierania do zwykłego człowiek. Do głębi jego jestestwa i odnajdowania tam ukrytego dobra. Poza tym ksiądz Wacław zawsze stara się nieść pomoc bez względu na konsekwencje jakie może ponieść. Bo w naszym świecie na bezinteresownie niesienie pomocy nie ma już miejsca. Co więcej wydaje się ono bardzo podejrzane. Dlatego też takie osoby jak ksiądz Wacław muszą zostać ukarane. I zazwyczaj zostają.
Mimo całej prezentowanej doskonałości Olbracht przeżywa rozliczne rozterki duchowe. Szuka odpowiedzi na dręczące go wątpliwości, przeżywa swoisty kryzys wiary. Zawsze jednak udaje mu się znaleźć właściwą drogę i pokonać własne słabości. Przez ten przerysowany idealizm i doskonałość wydaje się postacią nieprawdziwą. Z a mało w nim mimo wszystko grzesznego człowieka. Jego koledzy w kapłaństwie nie są już  tak doskonali. Grzeszą często i równie często udzielają sobie rozgrzeszenia. Alkoholizm, namiętne romanse, nadmierne przywiązanie do dóbr doczesnych wydają się standardem w tym środowisku. Te właśnie nałogi piętnuje Groser w swych felietonach ( Groser to pseudonim literacki Olbrachta). Oczywiście publikacje te nie przysparzają mu przyjaciół. Zostaje uznany za persona non grata i musi opuścić Polskę. Oficjalnie po to, aby przyjrzeć się działalności kościoła na zachodzie.
Dodatkowym walorem książki jest fakt, że jej akcja rozgrywa się na tle autentycznych wydarzeń. Zamach na World Trade Center, afery pedofilskie w kościele, działalność księdza Rydzyka. Takie umieszczenie akcji spowodowało, że wydaje nam się, iż jesteśmy jej bezpośrednimi uczestnikami. My przecież już wiemy co będzie dalej np: z biskupem Paetzem. Możemy więc w myślach polemizować z teoriami stawianymi przez bohaterów książki.
"Adieu" to mądra i głęboka książka. Bez ogródek pokazuje prawdę, której się domyślamy. Prawdę o współczesnym kościele i ludziach, którzy go tworzą. O błędach, wypaczeniach i ... nadziei, że tacy księża jak Groser istnieją gdzieś naprawdę.
A tak w ogóle to czy wiecie, że "adieu" znaczy "z Bogiem"? Ja o tym dowiedziałam się z tej książki. Lektura kształci.