czwartek, 27 września 2012

"Wytwórnia wód gazowanych" Dorota Combrzyńska - Nogala

Jakoś tak nastała ostatnio moda na książki pseudowspomnieniowe. Jak nie biały dworek pod szumiącymi wierzbami, to troski i kłopoty socjalizmu. Na księgarskim rynku sporo jest obecnie pozycji, które toczą się lub wspominają miniony już, na szczęście, okres. Dobrze, jeśli oprócz typowej fabuły opisują prawdziwe wydarzenia i nastroje. I oto mam przed sobą taką książkę.
W teorii biznesu rozróżnia się dwie postawy: trzciny i dębu. Trzcina poddaje się podmuchom wiatru, nagina do nich i dzięki temu jest w stanie przetrwać każdy, najgorszy nawet, kryzys. Dąb stoi twardo, stawia opór wichurom, może wytrzymać wiele ale każdy podmuch narusza jego konstrukcję i w końcu przychodzi moment, gdy nawet niewielki wiaterek może go przewrócić. "Wytwórnia wód gazowanych" to opowieść o trzcinie. Główna bohaterka, Eleonora Jarecka, pochodzi ze zubożałej (rzekomo) rodziny szlacheckiej. Poznajemy ją w dość nietypowym momencie, w chwili śmierci. Później cofamy się o wiek, do momentu narodzin Eleonory i zostajemy wciągnięci w zawikłaną i fascynującą historię jej życia. Podczas niewesołego dzieciństwa Eleonora szybko zrozumiała, że tak naprawdę to może liczyć tylko na siebie. Przy pierwszej sprzyjającej okazji bierze sprawy w swoje ręce i rozpoczyna życie na własny rachunek. Szybko wychodzi za mąż, rodzą się dzieci i nawet trwająca wojna nie jest w stanie zahamować jej żyłki do biznesu. Po wojnie, choć władza złym okiem patrzy na tz" prywaciarzy"  może rozkwitnąć. Prowadzi gospodę, potem jest kierowniczką szwalni, z ocalałym z zagłady Blumem reaktywuje wytwórnię oranżady. Umie wykorzystać każdą nadarzająca się okazję. W końcu musi przecież wyżywić rodzinę, wychować i wykształcić dzieci. Nic nie jest w stanie jej złamać. To prawdziwa trzcina.
"Wytwórnia wód gazowanych" to bardzo nostalgiczna książka pokazująca zbeletryzowaną historię życia kobiety w PRL - u. Bo takich kobiet, jak Eleonora, było więcej. Każda musiała dokonywać cudów aby nakarmić i ubrać rodzinę, aby zrobić coś z niczego. Można więc potraktować tę książkę jako swoisty hołd dla naszych mam i babć, którym udało się przeprowadzić nas bardzo wyboistą drogą od pustych sklepów z octem do uginających się półek super i hipermarketów.






poniedziałek, 24 września 2012

"Pod anodynowym naszyjnikiem" Martha Grimes


Tytuł oryginału: "The Anodyne Necklace"


Uwielbiam opowieści Marthy Grimes za wszystko. Za przepięknie skomponowaną intrygę, barwny i elegancki język, specyficzny humor, wspaniale zarysowane postaci i coraz bardziej intrygujące nazwy kolejnych pubów. A przede wszystkim uwielbiam ją za ciotkę Agathę.
W Littlebourne, podlondyńskim miasteczku, dochodzi do makabrycznego odkrycia. W lesie odnalezione zostają okaleczone zwłoki młodej kobiety. Morderca odciął ofierze palce u lewej dłoni. Dlaczego to zrobił? Czy w ten sposób chciał się dodatkowo zemścić? Czy może usiłował coś ukryć?
W Londynie inspektor Jury wybiera się na weekendowy wypad do swego przyjaciela. Niestety, przełożony przewidział dla niego zupełnie inne rozrywki. Ma pojechać do Littlebourne i odnaleźć mordercę. Plany weekendowe zostają zmodyfikowane, a Jury wraz z pomocnikiem rozpoczynają śledztwo. Muszą stawić czoło całej galerii mieszkańców miasteczka, z których każdy to wielka indywidualność.  Największą z nich  jest Emily, mała dziewczynka z zapałem kolorująca w miejscowym pubie książeczki. Na szczęście dostają wsparcie w postaci Melrose`a Planta, któremu udaje się przełamać początkową niechęć dziecka do współpracy. Wydaje się, że śledztwo zmierza ku rozwiązaniu, gdy dochodzi do kolejnego morderstwa. Nowe tropy ukazują zupełnie inny obraz sytuacji niż się dotychczas wydawało. Czy nasi detektywi i tym razem rozwikłają zagadkę?
Kolejna opowieść o inspektorze Jury i jego pomocniku z wyższych sfer. Wspaniale skomponowana intryga, która nie pozwala oderwać się od książki. Świetne dialogi ( zwłaszcza Planta z Emily) wzbudzają salwy śmiechu. Jednym słowem rozrywka na najwyższym poziomie. I tylko szkoda, że ciotki Agathy było tak mało. Naprawdę szkoda.







"Tysiąc dni w Toskanii" Marlena de Blasi


Tytuł oryginału: "A thousand days in Tuscany"

I znów tak jakoś się złożyło, że zaczynam trylogię od części środkowej. Na szczęście każda część to osobna  historia więc nie ma problemu z kontynuacją wątków.
Marlena wraz z Fernandem opuszczają z nieznanych mi jeszcze powodów (poznam jej po przeczytaniu części pierwszej ) Wenecję i postanawiają osiąść na toskańskiej prowincji. Ma to być prawdziwa prowincja, a nie jedno z urokliwych ale  nastawionych na cudzoziemskich turystów, miasteczek. Po dość długich poszukiwaniach udaje im się wynająć odrestaurowaną za unijne pieniądze stodołę. Jest tylko jeden szkopuł, to lokum nie ma ogrzewania. Cóż, w końcu to Włochy, może uda się przezimować przy zwykłym kominku? Najważniejsze, że jest kuchnia. Bo to ona stanowi serce każdego domu, a jeśli jeszcze pani domu jest autorką wielu książek kucharskich, to można liczyć na wspaniale chwile spędzone przy kuchennym stole.  Nasi osadnicy mają prosty plan: wrosnąć w tutejszą wspólnotę, zawrzeć nowe znajomości i spraszać  gości. Jak zwykle jednak plan udaje się zrealizować w niewielkiej, ale za to, najważniejszej części.
Moje pierwsze wrażenie po przeczytaniu tej książki miało charakter ekonomiczny. Hurra, już wiem dlaczego Włochy wpadły w tarapaty finansowe: tam nikt nie pracuje, wszyscy tylko jedzą, jedzą i jedzą. Pożywienie i jego przygotowanie stanowi główny cel życia każdego mieszkańca Toskanii. To oczywiście błędne wrażenie.  Szkoda więc, że tylko przez pryzmat kuchenny autorka ukazała nam piękno i bogactwo tej wspaniałej włoskiej krainy. Kuchnia włoska jest bogata i różnorodna, ale jej sens to ludzie, którzy ją tworzą, a tych jest za mało w tej opowieści. Ich historie powinny stanowić swoistą przyprawę, a tej autorka poskąpiła czytelnikowi - smakoszowi. Czekam więc na kolejne odsłony włoskiej uczty, może będą ostrzej doprawione.



czwartek, 13 września 2012

"Kanion tyranozaura" Douglas Preston

Tytuł oryginału: " Tyrannosaur Canyon".


Z połączenia dwóch mikroskopijnych komórek powstaje człowiek, skomplikowany pod względem budowy organicznej twór. Taka sama niewielka komórka może spowodować, że ten skomplikowany organizm przestanie funkcjonować, czasami okresowo, czasami na stałe. Co takiego dzieje się na poziomie komórkowym, że większy przegrywa z mniejszym jak przysłowiowy Goliat w starciu z Dawidem. Co jest procą w tym przypadku?
Przed milionami lat na Ziemię spadł meteoryt. Wywołał wielkie spustoszenia i pożary, zmienił panujący klimat  i doprowadził do katastrofy ekologicznej na olbrzymią skalę. Wydaje się, że to dużo jeśli przyjąć, że chodzi tylko o kawałek skały, ale niezupełnie. Bo okazuje się, że meteoryt przywiózł tajemniczego pasażera na gapę: bakterię, która jest w stanie wykosić całe życie na ziemi. Zaczęła od dinozaurów i jak widać nieźle jej poszło.Następnie przyczaiła się  na wiele lat w ciele dinozaura i czeka na stosowny moment by zaatakować ponownie.Jakby mało było kłopotu to ten sam rodzaj bakterii odnaleziono w skale księżycowej przywiezionej przez uczestników misji Apollo. Na nasze szczęście próbka szybko zagubiła się w mrokach muzeum. Jest więc spora szansa, że gatunkowi ludzkiemu uda się przetrwać.
Czasy współczesne: poszukiwacz skarbów odnajduje wartego kilka milionów dolarów dinozaura. Okaz jest w świetnym stanie zakonserwowany przez glinę i błoto, w którym schronił się przed pożarem. Z labiryntu kanionów wyrusza w drogę powrotną, aby podzielić się swym odkrycie ze światem i uzyskać stosowne wynagrodzenie. Okazuje się jednak, że do miana odkrywcy wszech czasów jest spora kolejka. Oprócz naszego poszukiwacz wymienić jeszcze można: nawiedzonego naukowca wraz ze swym pomagierem, młodą i sfrustrowaną badaczkę, przerobionego na mnicha byłego agenta CIA oraz multimilionera udającego biedaka. Oczywiście, część tych osób to czarne charaktery, ale kto jest kim pozostawiam już waszym domysłom. W każdym razie wyścig się rozpoczął, a sława i chwała czeka na finiszu na zwycięzcę. Nic więc dziwnego, że każdy stara się zdeklasować rywali.
Kolejne przyjemne czytadło Prestona. Nie razi nawet nadmiar informacji naukowych. Podane mimochodem, wyjaśniając toczącą się akcję, stanowią źródło wiedzy przyswajanej bezwiednie. I tak być powinno. W końcu każda książka ma czytelnika czegoś nauczyć, a jeśli przy tym bawi i zaciekawia, to tym lepiej.






wtorek, 11 września 2012

"Dni powszednie Warszawy w latach 1880 - 1900" Karolina Beylin

Koniec wieku to zazwyczaj czas podsumowań i refleksji. Możemy to stwierdzić na podstawie własnych doświadczeń. Było nam przecież dane przeżyć wejście w nowe tysiąclecie. Gazety z upodobaniem publikowały prognozy na nadchodzący czas, a ja, jak zwykle tkwiłam w przeszłości. Przecież sto lat temu także kończył się wiek, w blasku gazowych latarni, stukocie konnych dorożek snuły się marzenia o przyszłości. Co przyniesie? Niepodległość czy dalszy ucisk sponiewieranego narodu? Nikt nie był w stanie przewidzieć dalszych wydarzeń, jednak zaczynała snuć się nitka nadziei. Może, może...... .
Warszawa w ostatnich latach XIX wieku to miejsce bardzo dynamiczne i ciekawe nowości. Każde wydarzenie przyciąga tłumy publiczności żywiołowo reagującej na prezentowane widowiska. Dzieje się tak bez względu na rodzaj wydarzenia. Taki sam entuzjazm wzbudza Wystawa Higieniczna jak i, krytykowane przez ówczesną prasę, spektakle magnetyczne. Jeżeli tylko coś w mieście się dzieje, to na pewno znajdzie żywy oddźwięk w krążących po Warszawie opowieściach i plotkach. Nie tylko zresztą w przekazie ustnym, bo przecież i na łamach prasy toczą się, z udziałem najwybitniejszych ówczesnych publicystów, zażarte dyskusje. Kij w mrowisko wkłada zazwyczaj Bolesław Prus w swojej cotygodniowej kronice. Stara się w ten sposób pobudzić dyskusję, a także trochę zakpić z zacietrzewionych przeciwników, tak jak to miało miejsce w przypadku planów podzielenia Ogrodu Saskiego przez tworzoną właśnie kanalizację.
W swej książce Karolina Beylin zabiera nas w niemalże kronikarską przechadzkę po ostatnim dwudziestoleciu XIX wieku. Uczestniczymy w ogólnych zmianach, które zachodzą w Warszawie, a jednocześnie mamy wgląd w codzienne życie mieszkańców. Możemy dowiedzieć się w jakich sklepach i co kupował Bolesław Prus lub dlaczego od Henryka Sienkiewicza żona uciekła zaraz po miodowym miesiącu. Czytając tę książkę można zatracić poczucie czasu i zatęsknić za latami, które już odeszły. Wspaniała lektura.

czwartek, 6 września 2012

"Pani Maria" Dioniza Wawrzykowska - Wierciochowa

Nigdy specjalnie nie interesowała mnie historia partii politycznych. Nie widziałam w niej ludzi, a tylko wielkie ( i najczęściej przegadane ) idee. Proletariat, międzynarodówkę komunistyczną i inne tego typu organizacje dość starannie wytarłam ze swej świadomości dwadzieścia lat temu. I nagle, zupełnie niespodziewanie, na bibliotecznej półce, wpadła mi w ręce książka p. Dionizy Wawrzykowskiej - Wierciochowej. Sięgnęłam po nią, gdyż myślałam, że jest to kolejna opowieść o Marii Curie - Skłodowskiej. A gdy po otwarciu pierwsze zdjęcia pokazały malownicze polskie dworki z łamanym dachem, jasne stało się, że muszą ją przeczytać. Świadomość, że jest to książka polityczna docierała do mnie powoli. Nie żałuję jednak, wszak każdą partię polityczną tworzą ludzie i ich historie.
Maria Jankowska - Mendelson urodziła się w 1850 r w zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Wychowywana w luksusie i dobrobycie, nigdy nie miała kontaktu z prawdziwym życiem, które znała tylko z kart czytywanych książek.Po wejściu w świat szybko wychodzi za mąż.  Małżeństwo nie układa się zbyt dobrze. Maria nie umie odnaleźć się w nowym domu, który został zdominowany przez teściową i siostry męża. Szybko orientuje się, że ma stanowić tylko piękny dodatek, ale nie ma żadnego rzeczywistego wpływu na nurt życia rodzinnego. Z braku konkretnego zajęcia, poprzez wychowawcę swych synów, nawiązuje kontakt z socjalistami. Początkowo traktuje tę pracę jak przygodę, rozrywkę w codziennej monotonii. Jednak z biegiem czasu coraz głębiej wchodzi w zakonspirowany świat podziemnego proletariatu. Wkrótce władze orientują się, że Maria należy do organizacji socjalistycznej. Aby uniknąć aresztowania musi wyjechać za granicę. Tak rozpoczyna się polityczna działalność jednej z największych postaci organizacji socjalistycznej ówczesnego okresu.
Czytając tę książkę zastanawiałam się czy potrafiłabym tak jak Maria, podporządkować jakiejś idei całe swoje życie? Poświęcić dom, dzieci, stabilizację i skazać się na niepewny los tułaczy. Skazać się świadomie, zdając sobie sprawę z konsekwencji własnych wyborów. I tak niewiele otrzymując w zamian. Bo przecież Maria zmarła w całkowitym zapomnieniu. Bez rodziny, ale także bez tych współtowarzyszy, dla których zrobiła tak wiele. Ja bym tak nie mogła, nie potrafiła i nie chciała. A Wy?