wtorek, 10 grudnia 2013

"Taniec z aniołem" Ake Edwardson


Tytuł oryginału: "Dans med en angel"


Moda na skandynawskie powieści kryminalne nadal trwa. Mroczne, pełne półcieni, niewyjaśnionych okoliczności, z bohaterami o skomplikowanej osobowości. Niestety, ilość książek z tamtego rejonu, które ukazują się na naszym rynku, nie przeszła w jakość. Z każdą przeczytaną pozycją uważam, że jest gorzej. A może miałam po prostu pecha i sięgnęłam po książki niereprezentatywne ?
W pokoju hotelowym w Londynie został zamordowany młody chłopak pochodzący ze Szwecji. Śledztwo prowadzone przez komisarza Macdonalda wykazuje, że zbrodnia ta miała nietypowy przebieg, a mordercy należy szukać gdzieś w półświatku. Równocześnie w Goteborgu dochodzi do podobnego morderstwa, którego ofiarą pada młody Anglik. Oficer prowadzący to dochodzenie, Eryk Winter, nawiązuje kontakt ze swym angielskim kolegą. Współpraca ta ma zaowocować ( i zaowocuje ) znalezieniem mordercy. Oto główna treść książki. Reszta to niekończące się dywagacje poszczególnych bohaterów na bliżej nieokreślone i najczęściej nie mające nic wspólnego z akcją książki tematy.
Czytając tę książkę zastanawiałam się, za co Szwedzka Akademia Kryminału przyznała temu pisarzowi swą nagrodę? Czegoś w tej książce musieli się dopatrzeć, czegoś, co mi umknęło.
Przez pierwsze rozdziały myliły mi się morderstwa, miejsca akcji i bohaterowie. Kompletnie powyginane językowo dialogi sprawiały, że aby je zrozumieć należało się, najczęściej, cofnąć o kilka stron. Zresztą wpadek językowych jest w tej pozycji więcej. Oto przykład jednej z nich: "Tylko nieprawdopodobne wycie ścian i podłogi docierał do Wintera, rzucał się na niego". Wielokrotnie czytałam tekst przed i za tym zdaniem usiłując dociec kto się rzucał i docierał, aż w końcu to do mnie dotarło, że to wycie ścian docierało i rzucało się na Wintera. Podobnych błędów jest dużo, dużo więcej. I o ile te pomyłki można przypisać niestarannej korekcie to umieszczenie w tekście zwrotów, że: "ktoś jeździł po mieście z ułańską fantazją" lub "Ada to nie wypada" uważam za pójście przez tłumacza na łatwiznę. Polski czytelnik nie jest idiotą i chce tekst, który jest jak najbliższy oryginałowi, a nie dowolną projekcję tłumacza. Jednym słowem czterysta stron nudy.








poniedziałek, 9 grudnia 2013

"Tajemnice Warszawy z lat 1822 - 1830" Karolina Beylin

Lata tuż przed powstaniem listopadowym. Choć przygnieciona rozbiorami to jednak tli się iskra polskości w narodzie, a jej głównym źródłem jest Warszawa. To tu właśnie związują się nowe organizacje mające na celu walkę z caratem, tu stare związki patriotyczne mają swe zakonspirowane siedziby. Warszawa to centrum ruchu narodowo - wyzwoleńczego. Nic więc dziwnego, że głęboko skrywa swe liczne małe i wielkie tajemnice. Autorka spróbuje odsłonić przed nami choć część z nich i zabrać nas do miejsc, które już dawno odeszły.
Prezentowana książka nie ma zapisu chronologicznego. Często w swych opowieściach autorka cofa się w czasie lub opowiada o tych samych wydarzeniach z różnych punków widzenia. Jakie to więc historie możemy odkryć tym razem?
Książka rozpoczyna się od tragicznej historii majora Łukasińskiego, który za udział w działalności spiskowej został zdegradowany i skazany na dziesięć lat ciężkiego więzienia. Potem na chwilę zajmie nas rzekomy romans pana Newachowicza z jedną ze znanych aktorek, na chwilę wpadniemy także w odwiedziny do wielkiego księcia Konstantego, a namiestnikowa Zajączek zdradzi nam sekret wiecznej młodości. Poruszy nas prześladowanie przez kolegów młodego Zygmunta Krasińskiego i  ciężki los oraz tragiczny koniec znanego ( teraz ) malarza Malczewskiego. Odkryją przed nami swe sekrety praskie szynki,  i drzwi salonów staną otworem. A główny szpieg Mackrott przedstawi nam swe raporty.
Wszystkie te historie mają jedną zaletę. To nie są tylko suche opowieść oparte na biograficznych faktach. Autorka tworzy historię w sposób tak plastyczny, że ma się nieomal wrażenie współuczestnictwa w wydarzeniach. A wszyscy bohaterowie stają się nam bliscy jak sąsiedzi zza ściany. Nic, tylko czytać.




wtorek, 26 listopada 2013

"Pamiętnik" Maria Wołkońska


Tytuł oryginału: "Zapiski Kniagini M.N. Wołkonskoj"


Mamy wiele wiadomości o naszych polskich zesłańcach do syberyjskich łagrów czy kopalń. Do naszych czasów przetrwało dużo wspomnień, relacji, zapisków. Czytając je współczujemy uwięzionym, przeżywamy ich dramatyczne los, przeklinamy tych, którzy skazali naszych rodaków na taki los. Rzadko jednak dociera do nas fakt, że na Syberię trafiali nie tylko Polacy. Często trafiali tam i Rosjanie, także z tych najwyższych warstw społecznych;, bogaci, spokrewnieni i ustosunkowani, ale walczący przeciw carowi. Przykładem takiego człowieka może być mąż autorki pamiętnika, Sergiusz Wołkoński, który dla osiągnięcia celu bez wahania poświęcił wszystko.
A oto przed nami debiut, a zarazem jedyna książka napisana przez księżnę Marię Wołkońską, a przetłumaczona z francuskiego na rosyjski (!) przez jej syna. Stanowi zapis wspomnień z okresu dobrowolnego zesłania Marii do kopalni błagodackiej, Irkucka i Czyty. Jak do tego doszło?
Maria, urodzona w 1812 r. była córką generała Mikołaja Rajewskiego. Jej dzieciństwo można zaliczyć do szczęśliwych, choć zdominowane było przez ojca, który decydował o każdym szczególe życia swych dzieci. Rajewscy prowadzili dom otwarty, dzięki temu Maria miała możność poznać m.in Puszkina, dla którego stała się natchnieniem pierwszych wierszy i długo skrywaną miłością. Po osiągnięciu odpowiedniego wieku Maria została wydana przez ojca za księcia Sergiusza Wołkońskiego. W ten sposób weszła w świat arystokracji rosyjskiej. Wychodząc za mąż nie kochała swojego męża, ale oczekiwała od niego akceptacji, zrozumienia, a może i miłości. Niestety, mąż okazał się zamkniętym w sobie ponurakiem. Nic więc dziwnego, że Maria zaczęła się od niego odsuwać. Nie znalazła zrozumienia także w rodzinie męża. Dopiero aresztowanie Wołkońskiego i zesłanie go spowodowało zmianę. Dotychczasową oschłość męża Maria wytłumaczyła  sobie działalnością konspiracyjną i koniecznością zachowania tajemnicy. Teraz była gotowa poświęcić dla niego wszytko i walczyć o wspólne szczęście nawet gdzieś tam, na dalekich kresach Imperium Rosyjskiego. Bez wahania pozostawiła u rodziny jedynego synka (którego nigdy więcej nie zobaczyła), podpisała dokument, na mocy którego zrzekała się przynależności do własnego stanu i wyruszyła za mężem na wschód.
"Pamiętnik" został napisany na prośbę syna Marii i nigdy nie miał być prezentowany publicznie. Wspomnienia te zostały dopasowane przez autorkę do oczu i uszu kolejnych pokoleń, które na ich podstawie miały wyrobić sobie  obraz babci/ prababci, jak kobiety prawej, dzielnie znoszącej trudy zesłania. Tymczasem z relacji innych zesłańców wyłania się odmienny obraz Marii. Często przedstawiana jest jako osoba oschła, wyniosła, nawet bezwzględna. Spory cień na jej wizerunek rzuca również długotrwały romans z Aleksandrem Poggio, przyjacielem męża, z którym miała dwoje dzieci, uznanych  przez Wolkońskiego. Równocześnie wiemy jednak, że pomagała innym zesłańcom, wspierała w miarę możliwości, ich rodziny i cierpliwie znosiła dziwactwa coraz starszego męża.
Jaka więc była Maria? Odpowiedzi na to pytanie możemy poszukać w "Pamiętniku".





czwartek, 21 listopada 2013

"Prowincja pełna słońca" Katarzyna Enerlich

Większość z nas zna letnie Mazury, pełne słońca odbitego w wodach jezior, wiatru popychającego żaglówki, turystów, szumu i gwaru. Część z nas zna Mazury jesienne z lasami pełnymi grzybów, orzechów i opadłych liści. Ale tylko nieliczni z nas mieli okazję spędzić na Mazurach późną jesień z nagle zapadłą ciszą, mgłą unoszącą się nad jeziorami, błotem i nieprzejezdnymi leśnymi duktami. A przecież dopiero w długie, jesienne wieczory jest czas na opowieści o ludziach, którzy kiedyś tu żyli i pracowali. Katarzyna Enerlich po raz kolejny zabiera nas w podróż w czasie do dawnych, tym razem jesiennych, Mazur.
Ludmiła Gold, to już nie zagubiona dziewczyna szukająca swojego miejsca w życie, ale także już nie szczęśliwa mężatka budująca wraz z mężem ukochany dom. Tym razem to kobieta pozostawiona, zmuszona przez okoliczności do ponownego startu. Jej były mąż, Martin, wybrał życie z inną kobietą. Sytuacja finansowa Ludmiły nie jest zbyt wesoła. Kredyt zaciągnięty na budowę domu dusi, inne rachunki czekają na opłacenie a sprzedaż rękodzieła nie jest zbyt opłacalna. W małej mazurskiej wiosce trudno o dodatkowe źródło zarobkowania, żyć jednak z czegoś trzeba. Ludmiła podejmuje więc trudną decyzję, pozostawia swoją małą córeczkę z Hanką, a sama wyjeżdża do pracy do Włoch. W pensjonacie w Gatteo pracuje jako sprzątaczka, a przy okazji zaprzyjaźnia się z większością personelu. Wśród nich jest Amina, uciekinierka z Maroko. Jej tragiczna historia sprawia, że Ludmiła wraz ze swoją włoską szefową postanawia ukryć Aminę w małe leśniczówce w mazurskiej głuszy. Razem wracają do Polski, do domu, gdzie na Ludmiłę czeka nie tylko Zosia.......
Jak wszystkie książki tej autorki i ta przepojona jest niezwykła magią, ukrytą w opowieściach o mazurskiej przyrodzie, historii ukrytej pod każdym kamieniem i ludziach, którzy tę historię tworzyli, a których powikłane losy mają swe odbicie w bohaterach książki. A wszytko dodatkowo wzbogacone przepięknym zdjęciami. Nic tylko czytać i zachwycać się.






środa, 20 listopada 2013

"Orędzie. Tajemnica przyszłości" Robert T. Preys

Lubię książki o kosmitach. I filmy też. Zwłaszcza te o inwazji na Ziemię. Zawsze zastanawiam się, jak bujną wyobraźnię ma autor, który potrafi stworzyć takie historię. Niestety, w omawianym przypadku wyobraźnia autora  przekroczyła najdalsze nawet granice, co zaowocowało dziełem niezbyt wysokich lotów.
Pewnego dnia na ekranach telewizorów pojawia się program sprzed dwóch lat. Początkowo wszyscy zakładają, że jest to jakaś awaria nadajników i z kosmosu powracają przypadkowo wysłane tam fale telewizyjne. Przekazu tego nie można w żaden sposób zablokować. Można tylko patrzeć. Wkrótce jednak emitowane audycje zmieniają swój charakter. Pokazują Ziemianom widoki dziwnej różowo - pomarańczowej planety, innowacyjnych rozwiązań technologicznych, do których ludzkość dojdzie dopiero za kilka lat. Niemożliwe stało się faktem: gdzieś tam, w kosmosie, są istoty rozumne, które nawiązały z nami kontakt. Do pierwszego spotkania jest już blisko. Najpierw jednak na Ziemię przyleci specjalna grupa obcych, która przygotuje pierwszą oficjalną wizytę Onijanów. Miłe złego początki. Oczywiście zostajemy przez nich wystawieni do wiatru, a sami Onijanie nie są tak pokojowo nastawieni, jakby się początkowo wydawało. Równocześnie Chiny, wraz ze sprzymierzeńcami, zaczynają wprowadzać własne rządy, usiłując podporządkować sobie kogo się da. Zrozumiałe jest więc, że wybucha wielka wojna, w której wszyscy walczą ze wszystkimi, a straty są ogromne. W końcu jednak dzięki wiodącej roli Polski (sic !) zostaje podpisany traktat pokojowy. W tle mamy jeszcze: historię miłosną Ziemianina i Onijanki, tajemniczego Alexa, będącego nie wiadomo kim i wykonującego rozliczne zadania, a w przerwach pomiędzy nimi wpadającego do domu na chwilę przytulania z żoną; dziwne wybuchy jądrowe w niemieckich miastach; kuchenki mikrofalowe niszczące Detroit; ojca Pio odwiedzającego chorych w szpitalu; biskupa będącego prezydentem Polski; sztormy i huragany; topniejący lód i onijańskie fabryki przetwarzania ludzi.
Uffff, autora poniosła wyobraźnia. Jak do barszczu wrzucimy zbyt dużo grzybów, to wyjdzie nam kiepska grzybowa, a nie dobry barszcz. Trzymając się wiec porównań kulinarnych: autorowi wyszedł groch z kapustą (niezbyt udany zresztą). Pomysł dobry, ale cała reszta kompletnie nie do przyjęcia. Zbyt wiele postaci, nadmiar wątków i wydarzeń pobocznych, niespójna koncepcja czasowo - przestrzenna sprawiają, że po przeczytaniu dwustu stron czytelnik nie wie już kto z kim i dlaczego. Zadziwia umieszczenie w jednym rozdziale różnych wątków, dziejących się w innych miejscach, latach i dotyczących różnych postaci, bez widocznego dla czytelnika przejścia. Kiepska redakcja książki  (błędy ortograficzne) dodatkowo utrudnia czytanie.
"Wojna światów" Wellsa liczy sto stron i weszła do kanonu literatury sf, siedmiusetstronnicowe "Orędzie" na pewno tam nie trafi. Tylko dla upartych fanów gatunku.





środa, 6 listopada 2013

"Anastazja" Peter Kurth


Tytuł oryginału: "Anastasia"


Historia bywa przewrotna, czyż nie? Te same wydarzenia różnym ludziom, krajom, nacjom przynoszą odmienne skutki. To, co dla jednych jest dobre, drugim przynosi tylko kłopoty i zmienia ich życie w negatywny sposób. Tak było i tym razem. Rok 1918, dla nas Polaków czas odzyskania niepodległości i powrotu do własnej tożsamości narodowej. Dla rodziny carskiej to rok, w którym wszystko się skończyło. Nikt z jej członków nie przeżył tego tragicznego lipcowego dnia w Jekaterynburgu. Ci, którzy nie zginęli od kul bolszewickich, zostali dobici bagnetami. W świat poszła wiadomość: nie ma już Romanowów w granicach Rosji, nie ma już żadnych prawnych możliwości restytucji caratu, ale ...
Pewnego styczniowego dnia w Berlinie wyłowiono z nurtów rzeki nieznaną kobietę. Przywrócona do przytomności odmówiła podania jakichkolwiek danych osobowych. Ponieważ podejrzewano u niej depresję, po krótkim pobycie w szpitalu miejskim umieszczoną ją w zakładzie w Dalldorf. Był to szpital psychiatryczny. W opinii opiekujących się pacjentką lekarzy całe jej zachowanie jednoznacznie wskazywało, iż przeżyła ona jakieś traumatyczne wydarzenia i nadal bardzo obawia się o swoje życie. Przypadkiem do zakładu trafia zdjęcie zamordowanej rodziny carskiej, pielęgniarki opiekujące się chorą rozpoznają w niej (początkowo) Wielką Księżną Marię. Zapytana wprost, odpowiada, że to nie Maria przeżyła mord. Wniosek jest prosty, jeśli nie Maria, to musi to być Anastazja, najmłodsza z carskich córek. Wieść o tym, że jedna z Romanowów przeżyła, szybko rozchodzi się po świecie, budząc skrajne reakcje. Od euforii po nienawiść. Zaczyna się korowód osób, które rozpoznają lub nie w chorej Wielką Księżną. Anna zyskuje nie tylko możnych protektorów, ale i zajadłych, gotowych na wszystko wrogów. W końcu gra toczy się nie tylko o sam fakt uznania jej za członka rodziny carskiej, ale przede wszystkim o wielki majątek, pozostawiony przez cara w lokatach bankowych, nieruchomościach i innych inwestycjach. Gra warta świeczki dla każdej ze stron. A to dopiero początek historii zakończonej wieloletnim procesem i bezprecedensowym wyrokiem.
Autor książki kilkakrotnie zetknął się z Anną Anderson i nie ukrywa swoje sympatii dla niej oraz faktu, że wierzy w jej historię. Tym bardziej, że w 1991 roku w masowym grobie koło Jekaterynburgu odnalezione zostały szczątki cara, jego żony i trzech córek. Brakowało ciał jednej z córek i carewicza. Wszystko wskazywało więc, że historia Anny Anderson może być prawdziwa. Życie dopisało jednak inny epilog. W 2007 roku odnaleziono zwęglone szczątki młodego chłopca i dziewczyny. Badania genetyczne potwierdziły, że to szczątki carewicza i jednej z jego sióstr. Tym samym cała rodzina cesarska została zidentyfikowana, a Anna Anderson do niej nie należała. Pojawia się pytanie, kim tak naprawdę była. Ale ta zagadka chyba nigdy już nie zostanie rozwiązana. Mnie osobiście dręczy jeszcze jedna sprawa. Bolszewicy od początku twierdzili, że w Jekaterynburgu zginęła cała rodzica carska. Raz powiedzieli prawdę? Dziwne....


wtorek, 5 listopada 2013

"Salony krakowskie" Anna Gabryś

Każda książka dotycząca życia codziennego w XIX wieku to dla mnie gratka.Dlatego taki dzień, gdy uda mi się natrafić na taką pozycję w księgarni, antykwariacie lub odkryć na bibliotecznej półce, jest dla mnie świętem. W odstawkę  idą wszystkie aktualnie czytane pozycje, a upolowana książka musi zostać zaraz przeczytana. Podobnie było i tym razem. Oto wchodzimy więc w świat krakowskich salonów, a trzeba dodać, że świat to specyficzny, rządzący się niepisanymi, ale surowo przestrzeganymi zasadami. Zaglądnijmy przez uchylone na chwilę drzwi salonów, podejrzyjmy zgromadzone tam postaci, podsłuchajmy prowadzone rozmowy, a może choć trochę wróci do nas atmosfera tamtych lat.
Dziewiętnastowieczny salon to nie tylko miejsce, w którym się przebywa, spędza czas, podejmuje znajomych. Taki salon to instytucja. To w nim tworzą się mody, zawiązują spiski i intrygi, kreują przyszłe gwiazdy, łączą  stadła narzeczeńskie. To dzięki salonowi można zostać wyniesionym na szczyt Parnasu, ale można także z hukiem spaść na ziemię. Nic więc dziwnego, że porządny krakowski dom musiał prowadzić salon otwarty, taki był ogólny trend. Wybranego dnia o określonej porze pojawiali się w nim stali bywalcy. Nowa osoba, aby mogła bywać w salonie musiała zostać wprowadzona przez kogo zaprzyjaźnionego z gospodarzami i musiała pochodzić z odpowiednie sfery. Bo salon to także miejsce kastowe, w którym warstwy społeczne mieszają się rzadko i niechętnie. Były więc salony arystokratyczne ( w pałacu Potockich pod Baranami, czy słynny salon księżnej Marceliny Czartoryskiej ), były salony artystyczne jak w domu rodzinny Kossaków i mieszczańskie. Każdy mógł więc znaleźć coś dla siebie w poszczególne dni tygodnia. I tak właśnie w tygodniowym porządku chronologicznym autorka zapoznaje nas ze światem salonów krakowskich.Jest to bardzo ciekawa forma przekazywania informacji. Czytelnik może wczuć się w rolę bywalca salonowego i spróbować zdążyć na te wszystkie żurfiksy, fajfy czy rauty. A był to zapewne nie lada wyczyn. Przy okazji może się także dowiedzieć jak co nieco o zwyczajach krakowskich, kawiarniach i ludziach, którzy tę codzienność tworzyli. I właśnie tych ludzi nieco mi w tej książce zabrakło. Przedstawione charakterystyki, to najczęściej suche fakty z rzadka okraszone jakąś anegdotą lub ciekawostką. Zbyt mało ludzkie jak dla mnie. Ale to jedyna wada tek książki.






czwartek, 3 października 2013

"Ludzie jak bogowie" Herbert George Wells

 Tytuł oryginału: "Men like gods".

Kiedyś, dawno temu, przeczytałam w jakimś artykule, że ta książka mogłaby stanowić podwaliny komunizmu. Bardzo mnie to stwierdzenie zdumiało, bo Wells kojarzył mi się w tamtym czasie tylko z fantastyką. Ponieważ jednak nie znałam książki, tylko zakarbowałam sobie w pamięci, że muszą ją przeczytać i wyjaśnić problem. Tak się jednak jakoś złożyło, że dopiero teraz udało mi się do tej powieści dotrzeć, a że danego sobie słowa należy dotrzymywać....
W wyniku eksperymentu naukowego przypadkowa grupa dziewiętnastowiecznych Ziemian zostaje przeniesiona w czasie (?), przestrzeni (?). Trafia do krainy zamieszkałej przez społeczeństwo idealne. Utopianie (tak zostali nazwani przez Ziemian członkowie tego społeczeństwa) uporali się już ze wszystkimi plagami, które przez wieki ich dręczyły. Nie ma już wojen, głodu, nędzy, chorób, nie ma nawet wirusów, które by te choroby wywoływały. Wszyscy są doskonali wewnętrznie i zewnętrznie. I absolutnie równi. Społeczeństwo pozwala jednostce rozwijać się w kierunku, który ją interesuje, tak aby mogła w pełni wykorzystać swe możliwości twórcze w pracy na rzecz całej grupy. Żadnej prywaty, rywalizacji czy walki o dobra. Ład i harmonia. I nagle w tym idealnie funkcjonującym środowisku pojawiają się Ziemianie ze wszystkimi naszymi wadami, niedoskonałościami, a nawet i wirusami. To nie może przynieść dobrych rezultatów, pozornie nie dziwi więc decyzja Utopian o odesłaniu przybyszów. Ale tylko pozornie.
I znalazłam odpowiedź na moje zdumienie sprzed lat. Przecież to komunizm w najczystszej utopijnej postaci. Społeczeństwo idealne, takie jakie chcieli stworzyć Marks, Engels, Lenin. Pewne elementy udało się im nawet wprowadzić w życie (np: eliminacja tych, którzy nie pasują do systemu, założenie równego traktowania czy wspólna własność). Może wiec dobrze, że mamy jakieś wady i przywary, że nie jesteśmy idealni, bo to pozwoliło nam uniknąć komunizmu w najczystszej formie.





wtorek, 1 października 2013

"Obfite piersi, pełne biodra" Mo Yan


Tytuł oryginału: "Feng ru fei tun".


Kiedy wypatrzyłam tę książkę na bibliotecznej półce, poraziła mnie jej grubość, ale zachęciło nazwisko autora. W końcu Mo Yan to jeden z najlepszych i zarazem najbardziej kontrowersyjnych pisarzy chińskich. Laureat literackiej Nagrody Nobla z 2012 r, wypada więc zapoznać się z jego twórczością.
Opowiedziana przez autora historia dotyczy rodziny Shangguang, od lat osiadłej w małej wiosce w Północno - Wschodnim Gaomi. Jej głównym bohaterem, a zarazem narratorem, jest Jintong, jedyny syn w tej wielodzietnej rodzinie. To z jego perspektywy poznajemy najpierw poszczególnych członków rodziny, potem wioski, a następnie innych miejsc, do których zawiedzie go los. Zagubiony w otaczającej go rzeczywistości, komentuje różne wydarzenia z dziecięcą naiwnością, nie wnikając w przyczyny zachodzących przemian oraz nie rozumiejąc skutków, jakie przyjdzie mu ponosić. Biernie poddaje się wydarzeniom. I pewnie zginąłby niejeden raz, gdyby nie jego matka Shangguang Lu. To ona stanowi cement, który trzyma tę rodzinę. Bez sprzeciwu przyjmuje pod swój dach kolejne wnuki, zięciów z różnych opcji politycznych i ukrywające się  przed prawem córki. Stara się utrzymać ich przy życiu nawet w okresie wielkiego głodu. Ciężko pracuje i nie dostaje nic w zamian. Czasami musi podejmować dramatyczne decyzje (sprzedaż dwóch córek), aby uratować resztę rodziny. Oto zwykłe życie na chińskiej prowincji, a gdzieś tam daleko dochodzi do przewrotów politycznych.I każda taka zmiana w jakiś sposób odbija się na rodzinie Shangguang. Raz wiedzie im się lepiej, raz gorzej. Raz są hołubieni przez władzę, a za chwilę stanowią wrogów ludu i muszą być poddawani resocjalizacji.  Ciężko znaleźć właściwą drogę.
To wstrząsająca książka. Nie można jej opowiedzieć, trzeba przeczytać. I od razu muszę uprzedzić, to ciężka lektura. Ilość okrucieństwa, biedy, nieszczęść poraża. Nadmiar postaci o podobnie brzmiących imionach wywołuje chaos, ale..... No właśnie, jest w tej książce coś, co nie pozwala się oderwać. Chce się wiedzieć, jak ułożyły się losy członków rodziny Shangguang, czy przetrwała wioska i co dalej z gapowatym Jintongiem. I już nie jest ważne ile stron ma ta historia.




czwartek, 26 września 2013

"Liczby Charona" Marek Krajewski

Moda retro króluje i to nie tylko w urządzaniu wnętrz, ale także w literaturze. Coraz więcej pojawia się książek osadzonych w realiach sprzed lat stu i więcej. Czasami są to próby nieudane z różnych powodów, ale od czasu do czasu trafi się jakaś perełka. Czy taką mamy przed sobą?
Lwów, przełom lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, czas Wielkiego Kryzysu. Komisarz Edward Popielski po spektakularnym i mało chwalebnym opuszczeniu szeregów stróżów prawa musi w tym ciężkim okresie przetrwać dwa lata, aby móc podjąć pracę jako prywatny detektyw. Samym trwaniem nie można jednak nakarmić rodziny i zapłacić rachunków, o przyjemnościach już nawet nie wspominając. Popielski udziela więc korepetycji i łapie wszystkie dorywcze prace, jakie się mu trafiają. Aż nagle dostaje zlecenie, a dokładniej dwa zlecenia. Pierwsze pochodzi od Renaty, jego dawnej uczennicy, obecnie pracującej w jednym z majątków pod Lwowem. Ma odnaleźć pracodawczynię Renaty, która zniknęła bez śladu. Drugie zlecenie pochodzi od dawnych kolegów z policji. Ma im pomóc (oczywiście nieoficjalnie) w jednym z prowadzonych właśnie śledztw. Popielski przyjmuje zlecenia i rozpoczyna własne, prywatne dochodzenie. Tym samym, nawet niczego nie przeczuwając, wpakuje się w olbrzymie kłopoty. Będzie musiał zmierzyć się nie tylko z tajemnicą Renaty, ale także stawić czoła jej wpływowemu  i agresywnemu wielbicielowi i rozwiązać tajemnicę liczb Charona, a tym samym zagłębić się w żydowskiej gematrii.
Po raz pierwszy miałam kontakt z pisarstwem Marka Krajewskiego, choć wiele słyszałam o jego książkach. Oceny są różne, jedni ganią, inni chwalą. Ja będę wstrzemięźliwa, nie zganię, ale też nie pochwalę za bardzo. Książka mnie nie zachwyciła. Oczywiście prezentuje dobry, solidny warsztat, doskonałą znajomość ówczesnej rzeczywistości i realiów, ale fabuła jest mało porywająca, niezbyt skomplikowana, a zakończenie przewidywalne. Do końca książki jeszcze daleko, a czytający już wie, kto zabił. A przecież dobry kryminał powinien trzymać w napięciu do ostatniej kartki. Przeczytać jednak warto, bo to proza odbiegająca od powszechnie obowiązujących standardów.






wtorek, 24 września 2013

"Czas zmierzchu" Dmitry Glukhovsky


Tytuł oryginału:


"Metro" tego autora to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam ostatnimi czasy. Nic więc dziwnego, że kiedy w jednej z bibliotek wpadł mi w ręce "Czas zmierzchu", inne lektury zostały odstawione na czas jakiś. I nie zawiodłam się.
Tłumacz z języka angielskiego, przytłoczony wielką ilością zaległych rachunków do zapłacenia, przyjmuje pierwsze zlecenie, jakie mu się trafiło. Tym razem jest to tłumaczenie starego dziennika z pewnej wyprawy po Jukatanie. Nic to, że hiszpański (bo taki jest oryginalny język dziennika) nie jest jego mocną stroną. W końcu od czego są słowniki? Byleby dobrze płacili. Przekładany tekst okazał się dość trudny, ale wciągający. Tak bardzo, że nasz bohater zaczął szukać dodatkowych informacji o konkwiście, Majach, ich życiu i obrzędach. W jednej z książek przypadkowo dociera do opisów różnych wierzeń majańskich. Jedno z nich mówi, że raz na 52 haaby wszechświat staje u progu katastrofy. Zaczyna się pięciodniowy okres, w którym ziemię opanowują demony, szaleją wszelkie możliwe kataklizmy, a przerażeni ludzie barykadują się w swoich domach, oczekując na koniec tego strasznego czasu. Nagle, porzucając tłumaczenie dziennika, uświadamia sobie, iż być może właśnie nastał ten czas. Czas majańskiej apokalipsy. Kto go przetrwa?
Prezentowana książka to fantastyka pozornie, bo jest w niej głębia, jaką trudno znaleźć w innych, podobnych utworach, dotyczące naszej, ludzkiej egzystencji we wszechświecie i mikroświecie, jaki tworzymy. Zgodnie z wierzeniami Majów w pierwszych latach życia nasz świat jest prężny, wesoły, pełen kolorów, zapachów i smaków. Otaczają nas ludzie, których kochamy i cenimy. Jesteśmy centralnym punktem naszego wszechświata, do którego zmierzają wszystkie ścieżki. Czas jednak płynie i otaczający nas ludzie zaczynają przechodzić na drugą stronę. Istnieją nadal, ale tylko w naszych wspomnieniach i tylko my jesteśmy w stanie ich przywołać. Zmienia się więc układ naszego wszechświata, jego środek przesuwa się. To już nie jest świat realny, którego możemy dotknąć, ale świat ukryty gdzieś głęboko w naszych synapsach, zwojach mózgowych. Jeszcze umiemy przywołać go, choć na chwilę, ale już wiemy, że jest daleko od nas. I nagle przychodzi dzień, gdy uświadamiamy sobie, że wszyscy, na których nam zależało, których kochaliśmy, są już tam i już nie potrafimy przywołać dawnego świata, i z całą mocą uświadamiamy sobie, że teraz to my musimy pójść. I stworzyć nowy wszechświat.







poniedziałek, 23 września 2013

"Starsza pani wnika" Anna Fryczkowska

Tak mi się jakoś kryminalnie jesień zaczyna. Przy łóżku rośnie sterta książek czekających na przeczytanie, a kryminały wśród nich dominują. Nadchodzące tygodnie stoją więc pod znakiem morderstw, zagadek kryminalnych i detektywów prowadzących śledztwa. Może zima przyniesie jakąś odmianę?
Pewnego dnia został zamordowany Zenon Maciejko. Wykrwawił się w prawie własnej kuchni (prawie, bo mieszkanie wynajmował), przyklejony taśmą do krzesła. Odnalazł go prywatny detektyw, dla którego było to pierwsze zlecenie w nowej pracy. I od razu taki niefart. Zlecenie jednak należało zrealizować, więc  nasz detektyw rozpoczyna śledztwo mające odkryć, gdzie denat schował ukradziony byłej żonie obraz Malczewskiego. Niestety, po obrazie ślad zaginął, podobnie jak po pani Agnieszce Zaufał, która, jak się okazało, była dość blisko związana z pechowym najemcą. W ten oto sposób do pierwszego zlecenia doszło drugie, a wkrótce energiczna babcia naszego detektywa i jej liczne koleżanki dostarczyły mu kolejnych. Pracy ma więc mnóstwo, a czas ucieka.I pewnie większość prowadzonych przez naszego detektywa dochodzeń zakończyłaby się fiaskiem, gdyby do akcji nie wkroczyła babcia. Jej dyskretna pomoc, znajomość natury ludzkiej i umiejętność nawiązywania kontaktów okazały się bezcenne i doprowadziły do szczęśliwego (dla niektórych) finału.
W zamierzeniach miała to być chyba lekka komedia kryminalna, ale nie wyszło. Niby śmiesznie, ale tak naprawdę strasznie. Przerażające starsze panie, które swe problemy rozwiązują w niekonwencjonalny sposób, przerażająca martyrologia zwierząt (wątek zupełnie nie przystający do całości), zbyt wiele postaci, których wzajemne relacje zaciemniają obraz (w pewnym momencie czytelnik nie wie już kto jest kim i co robi w tej historii). To wszystko sprawia, że książkę odkłada się w lekkim oszołomieniu. I od razu nasuwa się pytanie. O co chodziło ?



czwartek, 12 września 2013

"Biała gorączka" Jacek Hugo - Bader

Rosja najczęściej źle się nam, Polakom, kojarzy i chyba wiele jeszcze wody musi upłynąć, abyśmy w końcu zaczęli patrzeć i traktować ten kraj nie jak agresora, a jak zwykłego, a może nawet niezwykłego sąsiada. Bo zaiste to kraj niezwykły; sztuczny zlepek wielokulturowy, z którego na siłę chciano uczynić jedno, wzorcowe społeczeństwo. Czy to się udało? Pozornie nie, ale gdzieś głębiej, pod warstwą powierzchniowych kłopotów, tkwi duma z ZSRR i żal, że ten czas  już nie wróci.
Tym razem autor zabiera nas w podróż łazikiem po Syberii. Ma zamiar przejechać z Moskwy do Władywostoku. Towarzyszą mu w drodze przygodnie zabrani ludzie, a każdy z nich opowiada mu swoją, najczęściej niewesołą, historię. Lista poruszanych problemów jest bardzo duża, od wszechobecnego alkoholizmu, narkomanii, braku jakiejkolwiek pracy i perspektyw, aż do sytuacji mniejszości narodowych. Każdy z opowiadających zostawia swój ślad, który - połączony z innymi śladami - da nam obraz rosyjskiej duszy. Przepełnionej tęsknotą za czymś nieokreślonym, żalem za minionymi czasami świetności ZSRR i teraźniejszością bez przyszłości. Tyle tylko zostało z przewodniego narodu.
Równocześnie książka przybliża nam wiele nieznanych faktów. Wyjaśnia, czym jest tytułowa biała gorączka, dlaczego drogowskazy na Syberii są podziurawione jak rzeszoto i ile partnerek seksualnych miewa w  ciągu całego życia przeciętny Rosjanin.
Dodatkowym atutem książki jest umieszczenie na końcu każdego rozdziału fragmentów pochodzących z "Reportażu z XXI wieku". Zamieszczona w nim wizja społeczeństwa radzieckiego nowego stulecia, żyjącego w coraz większym dostatku i dobrobycie oraz rozpowszechnionego na całym świecie komunizmu, wydaje się kuriozalna w zetknięciu z prawdziwym życiem prawdziwych Rosjan, których historie mamy okazję poznać.
"Biała gorączka" to książka prawdziwa, szczera aż do bólu. I własnie dzięki temu na długo zapada w pamięć. Nic nie wybiela i nic nie upiększa. Pokazuje obraz rzeczywisty i dlatego jest warta przeczytania.




środa, 11 września 2013

"Zbrodnia w efekcie" Joanna Chmielewska

Jestem wierna. Dlatego, każda nowa pozycja tej autorki musi być przez mnie natychmiast zakupiona. I przeczytana, oczywiście, też, o ile okoliczności i domowa rada nadzorcza pozwoli. Trzymając w dłoniach taką nową książkę odczuwam dreszczyk zaciekawienia i radości. Może ta pozycja to powrót do twórczości Joanny Chmielewskiej jaką pamiętam z dawnych lat? I cóż.... Każda kolejna książka to kolejne rozczarowanie, nie mam jednak zamiaru (przynajmniej na razie) przestać czekać. Może pewnego dnia ...
Człowiek w afekcie zdolny jest do czynów wielkich, tylko, że najczęściej w w efekcie afektu powstaje taka masa komplikacji, która przerasta Himalaje i komplikuje życie wszystkim dokoła. Tak było i tym razem. Pewnego deszczowego popołudnia, na działkach pracowniczych, pewna osoba działając w afekcie popełniła zbrodnię. Następnie porządnie zagrzebała nieboszczyka w kompoście, tak że ludzkie oko nie było w stanie go wypatrzeć. W tymże afekcie pominęła jednak pewien drobny szczegół. Otóż nieboszczykowi brakowało głowy, która w wyniku tegoż afektu została mu odrąbana. Co zresztą było bezpośrednią i jedyną przyczyną jego śmierci. Zagubiona głowa potoczyła się gdzieś w okoliczne chaszcze, a nieboszczyk zaczął użyźniać działkową glebę. I tak przez kilka lat, aż ktoś wpadł na pomysł, aby wyciąć rozrastający się bujnie bambus.Ten opuścić dobrze użyźnionego miejsca nie chciał dobrowolnie, musiano więc użyć środków przymusu, w wyniku czego dogrzebano się do zakopanego głęboko nieboszczyka, aktualnie w charakterze kościotrupa. Szkielet bez głowy wprawił w totalną prostrację Komendę Policji, bo niby jak odtworzyć wygląd denata? Na podstawie kształtu żeber? Ponieważ w naszym kraju popełnia się wiele przestępstw, sprawę szybko odłożona ad acta. Upłynęło znów kilka lat i na pobliskiej działce znaleziono czaszkę, tym razem bez korpusu. Szybko połączono obie sprawy i śledztwo mogło potoczyć się już zgodnie z procedurami, aż do szczęśliwego finału.
Znacie to? Znacie, bo to wszystko już było. I zaginiona głowa, i morderca o dość dziwnej konstrukcji psychicznej, i nawet poszukiwanie rozproszonego mienia przodków. A taką miałam nadzieję na coś nowego, choć w dawnym stylu, bez tasiemcowych wspomnień bohaterów i historii sięgającej piątego pokolenia. Bez zawikłanych i zawoalowanych odnośników do PRL - u, których młodsze pokolenie pewnie w ogóle nie zrozumie. Zbyt wiele słów, mało akcji to kwintesencja tej książki. Cóż, będę czekać dalej.





niedziela, 25 sierpnia 2013

"Ratując ryby od utonięcia" Amy Tan


Tytuł oryginału: "Saving Fish From Drowning"


Czy wiecie gdzie znajduje się państwo Myanmar? Myślę, że spora część z Was nie wie ( ja także do niedawna nie wiedziałam). To może prościej. Czy wiecie gdzie leży Birma? Zakładam, że większości przynajmniej nazwa obiła się o uszy. A przecież Myanmar i Birma to ten sam kraj, położony w Azji Południowo - Wschodniej. Rządząca tym państwem do 2011 roku Junta wojskowa zmieniła w 1989 roku starą nazwę na nową. Nowa wersja jednak się nie przyjęła i większość krajów nadal używa starego nazewnictwa. A więc, czy wiecie coś o Birmie? Jeżeli nie wiecie nic lub macie skromny zasób informacji o tym zakątku świata, to oto przed Wami książka, która przybliży Wam ten kraj i ludzi, którzy go zamieszkują.
Po nieoczekiwanej i dość dziwacznej śmierci Bibi Chen, organizowana przez nią wyprawa do Chin i Birmy staje pod znakiem zapytania. Bibi miała być kierownikiem wycieczki, pilotem i przewodnikiem równocześnie, bez niej więc ekspedycja  nie ma większych szans na powodzenie. Jednak na przekór rozsądkowi uczestnicy a zarazem bliscy przyjaciele Bibi postanawiają wyruszyć i dokładnie zrealizować zaplanowany przez zmarłą przyjaciółkę harmonogram. Tym samym wkraczają na ścieżkę, która poprzez rozliczne perypetie doprowadzi do ich tajemniczego zniknięcia w mgle unoszącej się nad jeziorem Inle. I nagle okaże się, że dobre chęci, dolary i amerykański paszport to nie zawsze najlepsza rekomendacja. A klątwa rzucona przez naczelnika ludu Bai sięga daleko poza granice Chin.
"Ratując ryby od utonięcia" to powieść rozgrywająca się w dwóch warstwach sytuacyjnych. Pierwsza jest bardzo mocno osadzona w rzeczywistości i realiach pokazywanych krajów. Druga, czysta metafizyka. Warstwy te przenikają się i uzupełniają wzajemnie tworząc niesamowitą mieszankę. Czytelnikowi trudno oddzielić co jest fikcją literacką a co rzeczywistością. Tym samym autorka skłania czytelnika do sięgnięcia po inne źródła w celu zweryfikowania przedstawianych wydarzeń, miejsc, ludzi. I chyba to właśnie było głównym celem Amy Tan, gdyż szukając wchodzimy coraz głębiej w świat okrutnego reżimu i wielkich krzywd, które wyrządził. A to budzi w nas sprzeciw, współczucie i chęć pomocy. I każdy już wie, że Myanmar to dawna Birma, bo można zmienić nazwę, ale nie da się ukryć i nie da się zapomnieć wyrządzonych, niewinnym ludziom, krzywd.






wtorek, 20 sierpnia 2013

"Rewolucja mrówek" Bernard Werber


Tytuł oryginału: "La Revolution Des Fourmis"


Oto przed nami kolejna, ostatnia już, część mrówczej trylogii. Czekają nas spotkania z nowymi i dawnym bohaterami, pojawią się nowe wątki, a stare doczekają kontynuacji. Wszystko to doprowadzi do finału, przewidywalnego końca, który tak naprawdę niczego nie zakończy.
Julie Pinson, w wyniku dziwnego splotu wypadków, staje się właścicielką trzeciego tomu "Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej" Edmunda Wellsa. Wraz z grupą przyjaciół i zwolenników postanawia wprowadzić w życie zawarte w encyklopedii wskazówki. Wspólnie zajmują liceum w Fontaineblau i na jego terenie tworzą coś w rodzaju mrowiska. Każdy członek grupy ma swoje obowiązki i prawa, każdy musi pracować na rzecz całej społeczności. Mrówcza idea dość szybko przyjmuje się w skomercjalizowanym świecie, znajdują się naśladowcy i wkrótce na całym globie powstają kolejne ludzkie mrowiska.
Natomiast prawdziwe mrówki wyruszają z następną krucjatą przeciwko Palcom. Chcą powstrzymać nas przed stopniowym zniszczeniem lasu Fontaineblau. Przywódczynią krucjaty jest znana z poprzednich części, teraz już przeobrażona, księżniczka 103. Nieuchronnie musi więc dojść do konfrontacji. O ile mrówkom i ich zwolennikom udaje się osiągnąć konsensus i zaakceptować inność drugiej strony, o tyle rewolucja zapoczątkowana przez licealistów nie znajduje zrozumienia nawet wśród ich własnego gatunku. Następuje pacyfikacja liceum, a przywódcy buntu muszą uciekać. Nie mając innego wyjścia podążają za tajemniczą pszczołą.
Trudno jednoznacznie powiedzieć o czym jest ta książka. Odpowiedź oczywista, o mrówkach, jest powierzchowna i niedokładna. Więc o czym? Tak naprawdę o nas, ludziach. O naszej niedoskonałej naturze, bezmyślności, braku tolerancji dla odmienności, ale także o twórczym i kreatywnym myśleniu, umiejętności wyciągania wniosków i uczenia się na błędach. W porównaniu z mrówkami jesteśmy bardzo niedoskonali, ale to dopiero początek naszej drogi na Ziemi. Wszystko przed nami, jeśli wykorzystamy wszystkie nasze atuty, to za parę tysięcy lat możemy stać się ludzkimi mrówkami. Kusząca perspektywa, czyż nie?




czwartek, 11 lipca 2013

"Studnia bez dnia" Katarzyna Enerlich

Ta autorka kojarzy nam się przede wszystkim z Mazurami. To świat, w którym, jak się wydaje, czuje się najlepiej. A jednak tym razem jest inaczej i wspólnie odkrywamy nieznane zakątki miasta, z którego, co prawda, na Mazury jest niedaleko, ale to zupełnie inny świat, inny klimat i inni ludzie. Czas na Toruń.
Marcelina, przypadkiem staje się świadkiem, a właściwie słuchaczem, zdrady swojego męża. Kiedy szykuje się do decydującej rozmowy z nim, ginie on w wypadku samochodowym. To wydarzenie zapoczątkowuje szereg istotnych zmian w jej życiu. Ze względów materialnych musi opuścić dotychczasowe mieszkanie, rozejrzeć się za dodatkową pracą i od nowa budować swoje życie.To dość wiele wyzwań, jak dla kobiety po przejściach. Jednak koleje zdarzeń są nieprzewidywalne, a po złych chwilach (najczęściej, choć nie zawsze) przychodzą dobre dni. Marcelina przypadkiem zostaje zatrudniona jako sprzedawca lokalnych pamiątek. Jej pracodawca, Tadeusz, ma pracownię w jednej ze starych kamieniczek obok rynku. I właśnie w tej pracowni w życie Marceliny, za pośrednictwem zapachu ogórków i dziwnych wydarzeń paranormalnych, wkroczył Martinus, siedemnastowieczny gdański kupiec. Jego ingerencja była na tyle mocna, że dzięki niej udało się pozałatwiać całe mnóstwo spraw i wprowadzić życie głównej bohaterki na właściwe tory. Wszytko więc kończy się happy endem. Czegóż chcieć więcej od ducha?
Lubię twórczość Katarzyny Enerlich nie tylko za niesamowity klimat, który umiejętnie buduje w swoich książkach, ale przede wszystkim za to, że choć opowiadane historie są zmyślone, to jednak zawsze, w jakiś sposób oparte na prawdziwych wydarzeniach. Tak było i tym razem. Martinus istniał naprawdę. A do dnia dzisiejszego przetrwała po nim opowieść o tajemniczym pierścieniu i sygnowana przez niego modrzewiowa belka. A tę możecie zobaczyć na jednej z fotografii, którymi książka została wzbogacona. Jeśli zaś wakacyjne drogi zawiodą Was do Torunia, to może uda się Wam zobaczyć ją w naturze. W każdym razie książkę polecam.






środa, 3 lipca 2013

"Był taki świat...." Halina Donimirska - Szyrmerowa

Był także taki świat, odgrodzony kordonem, odcięty od Polski, gnębiony i poniżany, ale wierny i niepoddający się nieustannej presji niemieckiej. Walczący o zachowanie własnej tożsamości, o każdy skrawek ziemi i każdy polski dom. Był także taki świat, gdzie polskość to nie puste słowa, a wierność utraconej ojczyźnie to najważniejszy obowiązek. Był taki świat.....
Mało wiemy o życiu ziemiaństwa polskiego za kordonem. Pojęcie ziemiaństwa kojarzy nam się najczęściej z Mazowszem, Litwą, a nie z Prusami. A jednak i tam były polskie dwory i dworki, polskie wsie, szkoły i parafie. W wyniku zawirowań historycznych odcięte od Polski walczyły wytrwale o przetrwanie. W takim właśnie dworze w Czerninie przyszła na świat autorka książki. Rodzina Donimirskich była głęboko zaangażowana we wszystkie podejmowane działania mające na celu ponowne włączenie tych ziem do Polski. Mała Helenka od najwcześniejszych lat przysłuchiwała się rozmowom starszych. Podsłuchane opowieści, plany i zamiary stanowiły dobre podwaliny do dalszego patriotycznego rozwoju.
Jednak nie tylko sprawami wzniosłymi żył dwór w Czerninie. Obok toczyło się zwyczajne życie. Bliższa i dalsza rodzina powiększała się, dzieci rosły, należało do ich zwiększonych potrzeb dostosować dom i od nowa zorganizować życie,uregulować zaległe sprawy rodzinne, wpaść z wizytą do sąsiadów. Jednak ten dobry, spokojny czas nie trwał zbyt długo. Sfałszowane wyniki plebiscytu to dopiero zapowiedź kłopotów. Wojna, która wkrótce się rozpoczęła rozdzieliła rodzeństwo. Każde z nich samodzielnie, z daleka od rodziny musiało sobie radzić z wojenną codziennością. Brak wiadomości o aresztowanych przez Niemców rodzicach był dodatkowym ciężarem. Jednak udało im się przetrwać.
"Był taki świat...." to przede wszystkim opowieść  o rodzinie, ale nie tylko. Mamy  szansę wniknąć w mało znany świat polskich dworów w Prusach Wschodnich. Trochę odmienne obyczaje, inaczej obchodzone święta i ważne uroczystości domowe, troszkę inne funkcjonowanie samego dworu. Zupełnie inne spojrzenie na Polskę międzywojenną, która dość po macoszemu obchodziła się z Polakami zza kordonu.
To wszystko sprawia, że książka ta jest unikalnym świadectwem tamtego czasu i tamtych miejsc.



















poniedziałek, 17 czerwca 2013

"Wspomnienia z Turwi" Krzysztof Morawski


Coraz rzadziej trafiają mi się takie gratki jak "Wspomnienia z Turwi" Krzysztofa Morawskiego. Czasami jednak los sprzyja i mnie. Po przemeblowaniu w jednej z bibliotek, nagle na front wyskoczył regał z biografiami, do którego wcześniej dostęp był więcej niż ograniczony, gdyż nie było go wcale. Z ochotą i nadzieją rzuciłam się na stare, zapomniane książki i tym sposobem odkryłam tę perełkę ( ostatnie wypożyczenie rok 1995 ).
Turew ( dawniej Turwia ) to olbrzymi majątek magnacki położony w Wielkopolsce, w powiecie kościańskim. Od roku 1730 aż do czasów II wojny światowej należał do jednej rodziny, Chłapowskich. Po wojnie majątek wraz z pałacem przejął miejscowy PGR. W chwili obecnej w dawnym pałacu Chłapowskich ma swoją siedzibę Stacja Badawcza PAN.
O dziejach pałacu opowiada nam ostatni, przedwojenny właściciel Turwi, Krzysztof Morawski. Odtworzył on historię pałacu na podstawie dość dobrze zachowanego archiwum rodzinnego, listów i usłyszanych od krewnych opowieści rodzinnych. Mamy więc niepowtarzalną możliwość przyjrzenia się, jak na przestrzeni dwóch wieków zmieniał się dom, jego otoczenie oraz ludzie, którzy w Turwi mieszkali. A byli to ludzie niezwykli, brali udział w wielkich wydarzeniach historycznych i mieli istotny wpływ na bieg historii.
Szczególnym przedstawicielem rodu Chłapowskich jest Dezydery Chłapowski. Był adiutantem Dąbrowskiego, oficerem napoleońskim, brał udział w konspiracyjnej pracy, mającej na celu ochronę polskości na ziemi wielkopolskiej. Jednak zawsze wracał do Turwi. Tutaj stał się prekursorem zupełnie nowego sposobu zarządzania majątkiem. Wprowadzana przez niego innowacyjna gospodarka nie tylko spowodowała znaczący wzrost wartości całego majątku, ale także była chętnie podpatrywana przez okolicznych ziemian, co miało istotne przełożenie na poziom sztuki agrarnej w całym powiecie. Kolejne pokolenia, o ile pozwalała na to sytuacja, podtrzymywały wprowadzone zmiany starając się zachować osiągnięty już, wysoki poziom rozwoju gospodarczego.
Nadchodzą wakacje, więc może uda mi się wpaść do Turwi. Chcę zwiedzić pałac, pospacerować po parku, stanąć twarzą w twarz ze wspaniałym dębem Dezyderym. Was także zapraszam, ale najpierw przeczytajcie książkę. W niektórych bibliotekach jeszcze można ją odnaleźć.




wtorek, 11 czerwca 2013

"Karuzela samobójczyń" S.J. Bolton


Tytuł oryginału: " Dead Scared"


Czasem bywa tak, że debiut jest udany, ale kolejne pozycje nie trzymają już tego samego poziomu. Nie tym razem jednak, nie w przypadku S.J. Bolton. Kontynuacja jest równie dobra, a może nawet lepsza niż debiutanckie "Ulubione rzeczy". Oto więc przed nami kolejne spotkanie z Lacey Flint.
Wydawałoby się, że po skomplikowanym śledztwie w sprawie rzekomego Kuby Rozpruwacza i po wielkich problemach uczuciowych, Lacey wieść będzie spokojne życie policjantki. Jednak spokój i stagnacja nie są jej pisane. Zostaje przeniesiona do grupy dochodzeniowej, z którą współpracowała przy poprzednim śledztwie i wciągnięta w dość nietypowe dochodzenie.
Cambridge - tym niewielkim miasteczkiem wstrząsa seria samobójstw studentek. Każde samobójstwo wygląda jak dobrze przygotowany i wyreżyserowany spektakl. Widowiskowy spektakl, dodać należy.  Ofiar pozornie nic nie łączyło. Pochodziły z różnych środowisk, studiowały różne kierunki, mieszkały w innych domach studenckich. Jednak psychiatra, badająca te przypadki, podejrzewa, że mogą to nie być zwykłe samobójstwa. Lacey będzie musiała wtopić się w tłum studentów i spróbować znaleźć jakiekolwiek powiązania, o ile takowe istnieją, pomiędzy wszystkimi zgonami.Dość szybko dostrzega pewien schemat. Każda z dziewczyn najpierw zaczynała cierpieć na zaburzenia snu, potem pojawiały się omamy słuchowe i węchowe. Na kilka dni przed zgonem znikały na kilkanaście godzin, a po powrocie nie umiały powiedzieć gdzie były i co robiły. Sytuacja komplikuje się, gdy Lacey zaczyna u siebie zauważać podobne objawy. Czy udało jej się uchwycić nitkę prowadzącą do rozwiązania zagadki? Czy może będzie kolejną ofiarą z listy studentów?
Mam nadzieję, że nie jest to ostatnie spotkanie z Lacey Flint. Niesamowicie sprawnie skonstruowana intryga wciąga czytelnika z siłą czarnej dziury. Całkowicie zaskakujące zakończenie powoduje, że wniwecz idą wszelkie domysły i założenia, jakie sobie stworzymy podczas lektury. Krótkie rozdziały i prosty, jasny język sprawiają, że opowiadana historia tchnie autentycznością.
Zdecydowanie polecam, ale tylko wtedy, gdy ma się dużo czasu przed sobą, bo od tej książki naprawdę nie można się oderwać.






niedziela, 9 czerwca 2013

"Kamienica przy Kruczej" Maria Ulatowska



Dom. Z czym kojarzy się to słowo? Najczęściej z poczuciem bezpieczeństwa, przynależności i wspólnoty. Bo prawdziwy dom to nie tylko ściany, sufity czy schody ale to przede wszystkim ludzie, którzy w nim mieszkają i zostawiają cząstkę siebie. Te splecione cząstki tworzą niepowtarzalną atmosferę, wyczuwalną tuż po przekroczeniu progu takiego domu. A jak było na Kruczej?
Była zwykła kamienica, niewyróżniająca się niczym szczególnym z szeregu podobnych domów. Jednak miała w sobie coś niepowtarzalnego. Stanowiła azyl dla swych mieszkańców, a jednocząc ich pod jednym dachem sprawiała, że ich losy splatały się, przenikały i trwały wbrew niekorzystnym okolicznościom dziejowym.
Opowieść o kamienicy przy Kruczej zaczyna się w momencie, gdy mała Tosia dowiaduje się, że została adoptowana i nie jest "prawdziwą Ostaniecką". Wraz z nią cofamy się do czasów wojny i poznajemy historię rodziny Kornblumów (prawdziwych rodziców Tosi) oraz kulisy ich dramatycznej decyzji o porzuceniu swego dziecka. Ta historia to oś, wokół której toczą się losy innych mieszkańców tego domu, m in Piotra Tarnowskiego, przyszłego męża Tosi.
Wojenny czas minął, a kamienica przetrwała. Przeżyli także jej mieszkańcy, nie wszyscy, oczywiście, ale nawet w ponurym okresie PRL - u tym, którzy przetrwali, udało się na nowo odtworzyć dawne więzi i niecodzienny klimat przedwojennej kamienicy. Do momentu, aż kamienica zaczęła nie pasować do odbudowującej się Warszawy i została przeznaczona do rozbiórki. Skończył się czas domu przy Kruczej 46, ale zostali ludzie, jej dawni mieszkańcy.
Ta książka to opowieść o zwykłych ludziach, którzy w trudnych sytuacjach zdobywali się na niezwykłe bohaterstwo. O ich rozterkach, dramatach i trudnych wyborach, ale także o wielkich i gwałtownych uczuciach, w obronie których można poświęcić wszystko. Choć jest to fikcja literacka to bohaterowie są żywi, prawdziwi i bardzo nam bliscy, bo mimo upływu czasu, zmiany warunków podstawowe wartości nie ulegają zmianie.







niedziela, 2 czerwca 2013

"W drodze na Hokkaido. Autostopem przez Kraj Kwitnącej Wiśni." Will Ferguson


Tytuł oryginału: "Hokkaido Highway Blues. Hitchhiking Japan"


Marzenia rzadko się spełniają, zakładam więc, że nigdy nie będzie mi dane odwiedzić Japonii. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy w zaprzyjaźnionej bibliotece udało mi się upolować prezentowaną właśnie książkę. Zawsze to jakiś kontakt z krajem owianym nutka tajemnicy. To jaki jest tak naprawdę Kraj Kwitnącej Wiśni?
Na to pytanie stara się odpowiedzieć autor książki, Will Ferguson. Podczas jednego z przyjęć zorganizowanych na część kwitnących wiśni postanawia, że za rok przemierzy autostopem Japonię podążając za falą sakura czyli kwitnienia wiśni. Podróż udało mu się zrealizować, dzięki czemu powstała niesamowita relacja z japońskich bezdroży, bocznych dróg i autostrad wzbogacona  licznymi rozmowami z przygodnymi kierowcami, którzy zdecydowali się zabrać do swojego samochodu autostopowicza ( taki sposób podróżowania jest rzadko spotykany w tamtym rejonie). Co zadziwiające, każdy z tych kierowców, kiedy już udało  się  namówić go do  zabrania dodatkowego, darmowego, pasażera za punkt honoru postawił sobie, aby pokazać turyście podróżującemu w tak niekonwencjonalny sposób jak najwięcej lokalnych osobliwości. Dzięki temu książka ta może służyć za wspaniały i bardzo dokładny przewodnik z informacjami, których nie uda się znaleźć w specjalistycznych publikacjach poświęconych temu tematowi.
Największe wrażenie na mnie zrobił opis hotelu kapsułowego. Nie wyobrażam sobie, jak w czymś takim można spędzić noc. Klaustrofobiczne odczucia zapewnione. A jednak hotele tego typu są bardzo rozpowszechnione w Japonii i chętnie odwiedzane, najczęściej przez zapracowanych biznesmenów. Co kraj to obyczaj.
Zmieniło się moje spojrzenie na Japończyków. Nie są już jednakowym, jak ze sztancy, tłumem z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi w dłoniach. Dotarło do mnie, że każdy z nich to indywidualny człowiek ze swoją własną drogą, historią, marzeniami i pragnieniami.
Dodatkowym walorem tej książki jest niebanalny humor i ostre, wnikliwe spojrzenie autora na otaczających go ludzi i rzeczywistość. Wszystkie te elementy sprawiają, że lektura tej książki jest lekka i przyjemna tak jak lekki jest opadający z drzewa kwiat wiśni.



niedziela, 26 maja 2013

"Dzień mrówek" Bernard Werber


Tytuł oryginału: "Le Jour des Fourmis"


Oto przed nami druga część mrówczej trylogii. Podobna w formie i stylu, ale ukazująca nam świat już zmieniony, bo doszło do pierwszego kontaktu i porozumienia międzygatunkowego. Dwa światy: mrówczy i ludzki, podjęły dialog. Próba zakończyła się porażką, ale tego, co się wydarzyło, cofnąć już nie można. Stoimy więc na progu kolosalnych zmian. Jak dwie największe grupy ułożą sobie egzystencję? Czy będą istnieć razem, a może obok siebie, albo będą zwalczać się zaciekle?  Czas pokaże.
Spokojne i trochę senne francuskie miasteczko dotknęła seria tajemniczych morderstw. Wydaje się, że sprawca tych okrutnych zbrodni jest duchem. Przenika do dobrze zabezpieczonych mieszkań, morduje w nietypowy sposób i znika nie pozostawiając żadnych śladów. Czy mamy do czynienia ze zbrodnią doskonałą? Do rozwiązania tej zagadki oddelegowany został komisarz Melies, najlepszy śledczy, jakim dysponuje lokalna policja, który dotychczas nie poniósł żadnej zawodowej porażki. Równocześnie z nim dochodzenia podejmuje Laetitia Wells, dziennikarka, córka zmarłego profesora Edmunda Wellsa, twórcy "Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej". Kto pierwszy rozwiąże zagadkę i schwyta mordercę?
W mrówczym świecie także wrze. Nowa królowa rudnic zamierza zgładzić wszystkie Palce. Na czele krucjaty mającej dokonać tego czynu staje dawna towarzyszka królowej, mrówka 103683. Równocześnie jednak ta sama mrówka jest emisariuszką Rebeliantek, mającą przekazać Palcom pokojowe przesłanie. Jak widać i ten świat dzielą różne opcje i frakcje polityczne (choć mrówki nie wiedzą, co to polityka). Po wielu perypetiach po raz kolejny dochodzi do kontaktu, a dwa światy mają szansę na połączenie.
"Dzień mrówek" to świetne spojrzenia na nasz świat i nas samych z punktu widzenia mrówki, karaluch lub innego owada. Każda nasza czynność wydaje się im niezrozumiała, zagadkowa i pozbawiona uzasadnienia. My zaś jesteśmy stworzeniami, które zachowują się w sposób całkowicie niekontrolowany i nie dający się wytłumaczyć żadnymi zasadami obowiązującymi w owadzim świcie.
Liczne wstawki z "Encyklopedii......" wyjaśniają niezrozumiałe zachowania zarówno ludzkie jak i mrówcze. Pokazują równocześnie, że tak naprawdę niewiele nas dzieli w tej warstwie najgłębszej i podstawowej. Inaczej postrzegamy rzeczywistość, ale mamy wiele wspólnego. O tym, jak ułożą się wzajemne relacje, w części trzeciej opowieści o mrówkach.










środa, 22 maja 2013

"Tak daleko jak nogi poniosą" Josef Martin Bauer


Tytuł oryginału: "So weit die fusse targen"


Ile jest w stanie znieść człowiek, aby wrócić do swojej rodziny, domu, ojczyzny? Jak wielka musi w nim być siła i chęć przetrwania, aby zdecydować się na tak karkołomny wyczyn, jakim jest ucieczka przez Syberię? Samotna ucieczka, trzeba dodać, bez specjalistycznego sprzętu, dużych zapasów żywności, ciepłych ubrań, map. Ucieczka tak daleko, jak nogi pozwolą dojść.
Clemens Forell, jeniec niemiecki, został skazany na 25 lat łagru. Karę miał odbywać w kopalni ołowiu na przylądku Dieżniewa. Choć miejsce to trudno nazwać obozem. Więźniowie mieszkali w sztolniach, wydrążonych w wybranych już pokładach rudy. Dosłownie mieszkali więc we wnętrzu ołowianej góry. Skrajnie prymitywne warunki, praca ponad ludzkie siły i brak jakiejkolwiek szansy na to, aby opuścić obóz w sposób legalny sprawiły, że Forell postanowił uciec za wszelką cenę. W końcu w perspektywie miał i tak tylko śmierć, gdyż z tego miejsca nikt nie wracał żywy. Pierwsza ucieczka zakończyła się niepowodzeniem i został za nią ukarany. Poniesione obrażenia opóźniły kolejną próbą, aż wreszcie nadszedł ten dzień, a dokładniej wieczór. Początkowo właśnie rozpoczęta wyprawa planowana była na kilka miesięcy. Ostatecznie trwała ponad trzy lata.W tym czasie uciekinier poznał prawdziwe oblicze Syberii. Śnieg, wyniszczający mróz, brak możliwości zdobycia jakiegokolwiek pożywienia. Dziwne, że na tak niegościnnej ziemi spotkał także ludzi: zagubione w tajdze plemiona, pasterzy reniferów, pracowników kołchozów, przemytników. I także w tym odległym zakątku świata ludzie bywają różni. Jedni mu pomagali, inni chcieli wykorzystać.
Piękna opowieść o człowieku, który dokonał niemożliwego. Przeszedł ponad 14 tysięcy kilometrów. Ale ta udana ucieczka to nie tylko wysiłek jednego człowieka. Na jej pomyślny rezultat  złożyła się praca wielu osób, które pozostały w odległym obozie. Więźniów, którzy odtwarzali mapy terenu i starali się przekazać Forellowi jak najwięcej informacji o drodze, którą musi przebyć, lekarza, który zaopatrzył go w prowizoryczny, ale jakże przydatny ekwipunek, pasterzy reniferów, którzy go przygarnęli i podleczyli. Więc i tam, na krańcu świata, działa zwykłą międzyludzka solidarność, która pozwala przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Krzepiące.





środa, 15 maja 2013

"Imperium mrówek" Bernard Werber


Tytuł oryginału: "Les Fourmis"


Często, patrząc w rozgwieżdżone, wieczorne niebo, szukamy na nim śladów innych cywilizacji. I choć wiemy, że od gwiazd dzielą nas lata świetlne, to ciągle mamy nadzieję, że może kiedyś dojedzie do spotkania z inną cywilizacją. A tymczasem, gdybyśmy tylko opuścili głowę i spojrzeli na ziemię pod naszymi stopami, to takie spotkanie byłoby możliwe już teraz. Bo oto przed nami tajemniczy świat mrówek i ich towarzyszy.
Pewnego dnia Jonatan Wells odziedziczył po swoim wuju mieszkanie w Fontaineblau. Jedynym warunkiem przyjęcia spadku było zastrzeżenie dotyczące piwnicy, która przynależała do tego lokalu. A mianowicie: nigdy i pod żadnym pozorem nikt nie może do niej wejść. Początkowo warunek ten nie wydawał się trudny do spełnienia, ale natura ludzka jest przewrotna, a zakazany owoc nęci. Jonatan łamie zakaz, schodzi do piwnicy i znika.... Wkrótce w czeluściach piwnicznych znika jego żona, syn i kolejne ekipy ratunkowe.
Równocześnie w mrowisku, położonym na skraju pobliskiego lasu, dochodzi do znaczących zmian. Okazuje się, że odwieczne przeciwniczki mrówek rudnic mają w swoim posiadaniu tajemniczą broń, mogącą uśmiercić cały oddział mrówek. Trzeba natychmiast zbadać to zjawisko i znaleźć antidotum. Ponadto kilka mrówek wpada na trop istnienia w mrowisku tajemniczego oddziału "mrówek pachnących skałą". W wyniku prowadzonego śledztwa okazuje się, że oddział ten ma za zadanie likwidację wszystkich mieszkanek mrowiska, które zaczynają się za bardzo interesować Palcami (Palce to my, ludzie). Trzeba o tym powiadomić królową, ale jak to zrobić, gdy droga do jej komnaty przesiąknięta jest zapachem  tajemniczego komanda? A może to królowa stoi na jego czele?
Ta książka to niesamowita wyprawa w nieznany nam świat, który mamy cały czas na wyciągnięcie ręki. Większość z nas nie wie, że w trawach dzieją się tak niesamowite historie. Ciekawe jest także spojrzenie na nas, ludzi, z punktu widzenia mrówki lub innego owada. Jak bardzo nasze życie wydaje się chaotyczne i pozbawione celowości. A owadzie spostrzeżenia dają nam do myślenia, bo na wszystko można spojrzeć z innej perspektywy i nie ma jednego, jedynie słusznego punktu widzenia. I to chyba największe przesłanie tej książki.






środa, 8 maja 2013

"Tanatonauci" Bernard Werber


Tytuł oryginału: "Les Thanatonautes"


Na naszej planecie jest coraz ciaśniej. Dodatkowo bardzo mocno ją eksploatujemy. Wkrótce może to doprowadzić nie tylko do znacznego przeludnienia, ale także do wyczerpania zapasów. Aby temu zapobiec należy rozpocząć nowa erę kolonizacji. Przed nami Księżyc, Mars i inne odległe miejsca w kosmosie. Ale jest jeszcze jeden dotychczas niezlokalizowany ląd, to kontynent zmarłych. Sława i wieczna ( nomen omen ) chwała spłynie na jego odkrywcę. A więc poszukiwania czas zacząć.
Sfrustrowany anestezjolog, Michale Pinson oraz jego przyjaciel Raoul chcą dokonać tego wiekopomnego odkrycia. Ponieważ mają poparcie francuskiego prezydenta, udaje się im uzyskać zgodę, aby pierwszymi królikami doświadczalnymi byli więźniowie z dożywotnimi wyrokami. Początkowo nic nie wróży sukcesu. Tanatonauci wyruszają w podróż ku kontynentowi zmarłych, ale z niej nie wracają. Jakaś nieznana siła nie pozwala im wrócić. Dopiero po wielu nieudanych odlotach dochodzi do przełomu. Pierwszy, prawdziwy tanatonauta dociera do granicy śpiączki i wraca żywy, czyli udało się........ . Gdzieś tam jest   mierzalna i namacalna kraina zmarłych. To wydarzenie staje się początkiem prawdziwego boomu tanatonautycznego. Setki osób wyruszają z Ziemi aby wpaść na chwilę na ten kontynent, porozmawiać ze swoimi bliskim lub innymi osobami, które już opuściły ziemski padół. Wkrótce jednak pojawiają się problemy. Każda żyjąca nacja rości sobie pretensje do tego obszaru. Dochodzi nawet do działań "wojennych". Na szczęście anielska policja czuwa i w porę zainterweniuje.
Ta książka to mój pierwszy kontakt z pisarstwem Bernarda Werbera. Pierwszy ale nie ostatni, mam nadzieję. Wciąga wspaniała wyobraźnia autora oraz zadziwiająca umiejętność do tworzenia absurdalnych sytuacji, z których wynika głębszy, choć początkowo, nieuchwytny sens. Jednym słowem, wspaniała zabawa dla tych osób, które lubią odkrywać w książkach drugie dno i zadają sobie trochę trudu, aby zastanowić się nad tym co właśnie przeczytały. Samą narrację wzbogacają liczne wstawki o charakterze filozoficzno - religijno - historycznym. Nie mają one bezpośredniego związku z toczącą się historią, ale pozwalają dogłębniej zrozumieć toczącą się opowieść. Zdecydowanie polecam.






środa, 1 maja 2013

'Nadzieja" Katarzyna Michalak

Niedobrze jest, gdy nie dotrzymuje się danego sobie słowa. Z tego zawsze rodzą się problemy. Jakiś czas temu przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie sięgnę po tego typu lekturę. I co? Podczas wizyty w bibliotece ręka niechcący sięgnęła po zakazaną książkę, a przecież mama uczyła, że zawsze należy dotrzymywać danego słowa. Sama się jednak szybko ukarałam, przeczytałam "Nadzieję" do końca, choć należy ją odłożyć po pierwszych pięciu stronach.
Zapadła wioska, gdzieś na rubieżach Polski. Mieszka w niej Liliana, mała, zaniedbana dziewczynka. Ojciec pijak, matka zmarła przy jej narodzinach. W domu obojętna macocha i nienawidząca małej przyszywana siostra. Nic więc dziwnego, że uciekając od domowej gehenny Liliana często szuka schronienia w gościnnym domu sąsiadki Anastazji i jej syna Aleksieja. Między młodymi tworzy się dziwna relacja, w której miłość i nienawiść wzajemnie się uzupełniają. Lili nieustannie wpędza chłopaka w kłopoty, a on zbiera za jej postępki baty i.... ciągle wybacza. Taka sinusoida trwa przez lata, aż do finału i śmierci Aleksa.
Banalna historia, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka pisząc książkę nie sprawdza podstawowych informacji. Jak np: jest to możliwe, że organizacja humanitarna pozwala wyjechać nieprzygotowanej wolontariuszce (Lili, oczywiście ) do pracy w strefie objętej działaniami wojennym? To niemożliwe, nawet jeśli taka wolontariuszka jest równocześnie donatorem tej organizacji. O takich szczegółach jak znikający nowotwór trzustki ( w prawdziwym życiu to jeden z najbardziej agresywnych nowotworów) czy zajście w ciążę przez bezpłodną kobietę nie należy już wspominać.
Komentarz będzie krótki: nigdy więcej i mam nadzieję, że tym razem uda mi się dotrzymać słowa.






niedziela, 28 kwietnia 2013

"Szkice wspomnień" Karolina Lanckorońska

Niebanalne życie zawsze zostawia ślad. W innych ludziach, w stworzonych dziełach, napisanych wspomnieniach. I ciągle, mimo upływu lat, wywiera wpływ na tych, którzy się z nim zapoznają. Tak właśnie jest w przypadku profesor Karoliny Lanckorońskiej. Urodzona w arystokratycznej rodzinie, predysponowana do bywania w tzw. "wielkim świecie", wybrała inną drogę pracy uniwersyteckiej. Całe swe długie życie poświęciła zagadnieniom związanym z historią sztuki i zarządzaniem Fundacją Lanckorońskich, której głównym celem było wspieranie i współfinansowanie różnorakich działań zarówno w sowieckiej Polsce, jak i poza jej granicami.
Opisywana książka to zbiór krótkich notatek, opowiadań, drukowanych przez krakowski "Czas". Ułożone w porządku mniej więcej chronologicznym stanowią swoisty wstęp do późniejszych, bardziej obszernych, wspomnień autorki. Mamy więc możliwość rzucić okiem na dzieciństwo Karli w Rozdole, późniejszy okres wiedeński, szkołę, uniwersytet czy czasy wojennej tułaczki. Przed naszymi oczami przewija się procesja ludzi wielkich i znaczących z tamtego okresu jak np: biskup Adam Sapieha czy Róża Raczyńska. Pośrednio jesteśmy uczestnikami wielkich wydarzeń historycznych, które zmieniły losy Europy i Polski, np. pogrzeb cesarza Franciszka Józefa. Mnie jednak najbardziej wzruszyło inne opowiadanie, kiedy to podczas swojego pobytu w Awinionie udało się autorce odnaleźć na tamtejszym cmentarzu grób polskiego żołnierza, Stefana Garczyńskiego, przyjaciela Adama Mickiewicza. To z jej inicjatywy odnowiono płytę nagrobną i posadzono dokoła niej biało - czerwone róże. Taki mały okruch Polski dla jej dzielnego obrońcy.
Bardzo ciekawa i inspirująca książka. Krótkie reportaże skłaniają do dalszych poszukiwań informacji o przedstawianych ludziach czy wydarzeniach. Zwięzłość wypowiedzi pozornie maskuje grozę przeżytych chwil, pozwalając się tylko domyślać co kryje się za półsłówkami.






czwartek, 25 kwietnia 2013

"W rajskiej dolinie wśród zielska" Jacek Hugo - Bader

Raj, Eden, kraina miodem i mlekiem płynąca, miejsce, w którym nie ma żadnych kłopotów i konfliktów ani innych zgryzot. Wszystkie problem rozwiązują się nieomal samodzielnie, a mieszkańcy zjednoczeni są wokół jednego, jedynie słusznego celu. Utopia? Tak, ale nie do końca, gdyż oto Jacek Hugo - Bader zabiera nas w taki właśnie idylliczny świat, który rozciągał się, o dziwo, tuż za naszą granicą.
Każdy reportaż zamieszczony w "Rajskiej dolinie..." to hymn pochwalny na część dawnego Związku Radzieckiego. Hymn bezkrytyczny i pełne uwielbienia wygłaszany przez przedstawicieli różnych grup społecznych. Zadziwiające jest właśnie to, że bez względu na to, kim bohaterowie reportaży byli w ZSRR, całkowicie bezkrytycznie wspominają ten czas jako okres prosperity i dobrobytu. Wystarczyło słuchać władzy zwierzchniej, posłusznie wypełniać polecenia i już miało się pracę i płacę, a niektórzy nawet własne mieszkania i samochód na talony. Jak ktoś się bardziej postarał i  przyłożył to władza to doceniała i nagradzała, czasami nawet wczasami za granicą. Żyć, nie umierać. Nic dziwnego, że wszyscy rozmówcy prezentują nieskrywany żal i tęsknotę, bo dobrze to już było i się nie wróci. Teraz trzeba żyć z nędznych emerytur (nie ma już dodatków za dawne medale i odznaczenia), oszczędzając na wszystkim. Dobrze więc, że choć wódka jest tania jak przysłowiowy barszcz. Jest w czym utopić i żal, i tęsknotę.
Ale "Rajska dolina..." to nie tylko opowieść o ludziach, ale także o miejscach. Zamkniętych, zakazanych, do których trudno się dostać, takich jak Arzanas - 16. Całkiem spore miasto, którego nie ma na żadnej mapie. A nie ma go dlatego, że przeprowadzano tam próby jądrowe, nigdzie nie zarejestrowane, oczywiście. Lub będących całkowicie na widoku, ale stanowiących twierdzę nie do zdobycia, czego przykładem jest siedziba Gazpromu.
Wszyscy, którzy szukają prawdziwej Rosji, powinni przeczytać tę książkę. W znakomity sposób, w krótkich reportażach, autor uchwycił rosyjską duszę. Górną i chmurą. Niezrozumiałą nawet dla nas, Polaków, choć podobno należymy do tej samej grupy etnicznej.







piątek, 12 kwietnia 2013

"W Warszawie w latach 1900-1914" Karolina Beylin


Nadchodzi wiek XX, później nazwany wiekiem pary i elektryczności. Na razie jednak nieśmiało wkracza na warszawskie ulice przypatrując się co mu pozostawiło w spadku minione stulecie. I nie jest zachwycony, bo popowstaniowa Warszawa, choć szumnie nazywana Paryżem Północy, była jednak miastem ciasnym, brudnym i zaniedbany. Czas więc na porządki, ale aby mogło odbyć się wielkie sprzątanie musiały zaistnieć odpowiednie warunki polityczne.
Rewolucja 1905 roku odbiła się szerokim echem w naszej stolicy. Car Mikołaj sprawujący do tej chwili władze absolutną zmuszony został do, co prawda czasowych, ale jednak  ustępstw na korzyść ludności polskiej. Zaczęły powstawać seminaria nauczycielskie oraz szkoły prywatne i państwowe różnego stopnia. Warszawa wzbogaciła się o kilka bibliotek, zakładano liczne świetlice i ochronki, w których dzieci robotników wprowadzane były w świat słowa drukowanego. Osłabienie rusyfikacji spowodowało rozkwit polskiej prasy, literatury i sztuki. To właśnie w tym okresie drukowana była w odcinkach w "Tygodniku  Ilustrowanym" powieść "Chłopi", za którą Stanisław Reymont otrzymał nagrodę Nobla.
Pierwsze czternaście lat ubiegłego wieku to także okres intensywnych zmian w infrastrukturze miejskiej stolicy. Uruchomiona w 1904 roku Elektrownia Powiśle stała się przyczynkiem do elektryfikacji Warszawy. Stopniowo zastępowano stare latarnie gazowe elektrycznymi, a nawet uruchomiono pierwsze linie tramwajów elektrycznych. Wszystkie te zmiany wiązały się z modernizacją lub przebudową ulic i choć były dla mieszkańców dość uciążliwe, to jednak spoglądano na nie z życzliwością. Warszawa nie była już stolica kraju, ale to tu biło nadal serce rozbitego narodu.
Poluzowały się obyczaje. Kobiety zaczynają nosić coraz krótsze sukienki, pokazują nawet kostkę, mogą już same jeździć dorożką a nawet tramwajem. Odchodzą w zapomnienie  dawne nakazy i zakazy. Warszawa zaczyna się bawić. Powstają pierwsze, tłumnie odwiedzane przez publiczność, kabarety. Na horyzoncie jednak pojawiają  się  chmury. Groźba nadchodzącej wojny. Co ona przyniesie Warszawie i całemu narodowi?
To już ostatnia część warszawskich opowieści Karoliny Beylin. Podobnie jak w poprzednich książkach jest to przede wszystkim przegląd ukazującej się w tym czasie prasy. Wielkie wydarzenia polityczne przeplatają się  z drobnymi kłopotami mieszkańców miasta. A wszytko dodatkowo jest okraszone licznymi anegdotkami i zabawnym opowieściami. Jak zwykle polecam.








sobota, 6 kwietnia 2013

"Ostatni mazur. Opowieść o wojnie, namiętności i starcie." Andrew Tarnowski



Tytuł oryginału: " The Last Mazurka. A Tale of War, Passion and Lass".


Coraz mi trudniej znaleźć XIX - wieczne pamiętniki lub inne książki traktujące o tym okresie. Z braku takowych zaczynam czytać wspomnienia z początków ubiegłego stulecia. Przede mną więc zupełnie nowe odkrycia zaczęte właśnie "Ostatnim mazurem" Andrew Tarnowskiego.
Prezentowana książka to nie pamiętnik, a opowieść o rodzinie Tarnowskich stworzona na podstawie historii rodzinnych, zachowanych dokumentów i zdjęć. Obejmuje dwa pokolenia i dotyczy głównie gałęzi wywodzącej się z Rudnika.
Wyłaniający się z tej opowieści obraz arystokracji polskiej nie jest zbyt budujący. Zamknięta we własnym kręgu, ograniczona przez ściany pałaców nie nadążała za toczącymi się zmianami społecznymi. Jeśli parała się jakąś pracą to była to najczęściej praca naukowa lub nominalny nadzór nad zarządcą, który sprawował faktyczną władzę nad majątkiem. Nic więc dziwnego, że główną treść życia codziennego stanowiły "kontakty interpersonalne". Czytając "Ostatniego mazura" trudno nie pogubić się w rozlicznych romansach, zdradach i innych tego typu wydarzeniach. Podczas lektury złapałam się na tym, że mimo, iż jestem zaprawiona w zapamiętywaniu koligacji rodzinnych i związanych z nimi historii, już nie nadążam. Rozliczne konfiguracje miłosne, w których znajdowali się główni bohaterowi książki sprawiają, że w pewnym momencie czytelnik głupieje i nie wie już kto z kim i dlaczego. Co zadziwiające, nawet czas wojenny nie wpływa na zmianę ich zachowań. Może dlatego, że większą część wojny spędzili bezpiecznie na nadmorskich plażach, a i pobyt w obozie nie skończył się dla nikogo tragicznie.
Większość czytanych przez mnie pamiętników lub historii rodzinnych pisana jest dla publiczności. Z góry więc wiadomo, że pewne fakty czy wydarzenia zostaną przemilczane. Autor prezentowanej książki postąpił inaczej. Opisał historię rodziny bez upiększeń ( za co został zresztą wykluczony ze Związku Rodu Tarnowskich ) i wybieleń. Czy jest to historia prawdziwa? Tego do końca nie jestem pewna. Wydaje mi się, że przez autora celowo zostały wyeksponowane najmniej pożądane, żeby nie powiedzieć  negatywne cechy bliskich mu osób, bo przepojony jest olbrzymią pretensją do nich. Za co? Może za własne niezbyt udane dzieciństwo i młodość? W każdym razie według mnie nie jest to obraz do końca rzetelny i obiektywny, bo pokazany z perspektywy osoby, która w jakiś sposób została przez tę rodzinę skrzywdzona. Taka mała zemsta, chyba.








czwartek, 4 kwietnia 2013

"Wojna światów" Herbert George Wells


Tytuł oryginału: "The War of the World"


I znowu pora na klasykę sf. Tak się jakoś składa, że Wells jest na początku bibliotecznej półki i sam wpada mi w ręce. Czas więc odnowić dawne znajomości i ponownie zanurzyć się w świat XIX -wiecznej fantastyki.
Ziemia została zaatakowana. W zielonych błyskach światła i metalowym cylindrze przybyli na naszą planetę Marsjanie. I choć początkowo zakładaliśmy, że mają pokojowe zamiary, szybko zostaliśmy wyprowadzeni z błędu. Zmienienie delegacji powitalnej w obłoki pary kazało nam zweryfikować dotychczasowe poglądy. Marsjanie nie wpadli tu z kurtuazyjną wizytą. Chcą naszej ziemi, zasobów mineralnych i przestrzeni. Dotychczas wędrowali przez wszechświat, kolonizując i niszcząc kolejne planety. Teraz przyszedł czas na naszą Ziemię. A więc przed nami wojna ostateczna. Początkowo nie wiedzie nam się najlepiej. Dokładniej rzecz biorąc, gorzej wieść się nie może. Zawodzą wszystkie znane i dostępne rodzaje broni. Poddają się kolejne miasta, a ludność w panice szuka schronienia przed agresorami. Histeria i panika narastają. I kiedy wydaje się, że nic już nie uratuje ludzkości, z zupełnie nieoczekiwanej strony nadchodzi wybawienie. My, ludzie, mieliśmy stanowić dla Marsjan pokarm. Jak się okazało bardzo niestrawny pokarm. Wraz z naszą krwią do organizmu najeźdźców wprowadzone zostały bakterie, przed którymi ich system odpornościowy nie był w stanie się obronić. Cóż, gdy zawiodła broń konwencjonalna, podziałała, przypadkowa, ale zawsze, broń biologiczna. Wygrywamy  bitwę, ale czy wygramy wojnę? Przecież już zawsze będziemy patrzeć w niebo z niepokojem, bo może każdy kolejny rozbłysk świtała na niebie to ponowny atak na nasz świat.
Czytając zastanawiałam się jak to możliwe, że taka w gruncie rzeczy banalna historyjka, zamieniona na słuchowisko radiowe, mogła wywołać aż taką panikę. Dziś, w dobie powszechnej komputeryzacji, informatyzacji, cyfryzacji i nie wiadomo jeszcze czego, zielone ludzki mogłyby spokojnie spacerować po naszej planecie. Nikt nie zwróciłby na nie uwagi, no chyba, że miałyby konto na facebooku. Może właśnie to świadczy o wielkości dobrej literatury, że z banalnej historii umie stworzyć wielkie dzieło.





czwartek, 28 marca 2013

"Meduza" Clive Cussler, Paul Kemprecas


Tytuł oryginału: " Medusa"


Od czasu do czasu nadal sięgam po literaturę awanturniczą. Z sentymentu, do podróży, których już pewnie nie odbędę i przygód, które wydarzą się bez mojego udziału. Nie można zresztą cały czas tkwić w XIX wieku, czasami trzeba wrócić do teraźniejszości, choć nie do końca...
XIX wiek. Na Wyspę Kłopotów zawija statek wielorybniczy, pełen chorych marynarzy. Załogę statku dziesiątkuje wirus nieznanego pochodzenia. W nocy na statek wkraczają tubylcy. Kapitan, grożąc im zemstą bogów, wymusza pomoc. Na skutek dziwnego leczenia, zastosowanego przez tubylców, choroba ustępuje a statek może wyruszyć w drogę powrotną do domu.
Czasy współczesne. "Schowek", tajna baza badawcza, zacumowana w brzegów jednej z wysp Mikronezji, zostaje porwana. Nie wiadomo, kto tego dokonał, ani gdzie została przetransportowana. Nieznany jest także los naukowców, którzy pracowali w "Schowku". Równocześnie w Chinach wybucha tajemnicza epidemia. Wirus rozprzestrzenia się tak szybko, że wkrótce zagrozi populacji ludzkiej na całej kuli ziemskiej.  To idealna sytuacja, aby do akcji wkroczyli agenci NUMA. Tylko oni są w stanie powiązać wszystkie, nawet bardzo odległe, wątki i stanąć do walki z przeciwnikiem nazywającym się Piramidą. A czas ucieka.
Lubiłam pierwsze książki Cusslera, te pisane samodzielnie. Od kiedy jakość przeszła w ilość, mam ambiwalentne uczucia. Czytam z sentymentu, ale denerwuje mnie powtarzany nieustannie schemat akcji. Wytarta ścieżka, wyeksploatowana aż do bólu. Żadnych nowych pomysłów, żadnych nowych rozwiązań. Nuda i rutyna. To już nie wciąga. Tym razem nie polecam.





niedziela, 24 marca 2013

"Kawalerowie Angeliny" Brian O` Reilly


Tytuł oryginału: "Angelina`s Bachelors"

Kuchnia, gotowanie i czar włoskich potraw oto główni bohaterowie prezentowanej książki. Stanowić mają skuteczną terapię na smutek po stracie bliskiej osoby, zachwianie podstaw egzystencji i ogólną rujnację życia. Czy tak może być naprawdę? O tym trzeba się chyba przekonać na własnej skórze.
Angelina widzie zupełnie zwyczajne  życie, ani dobre ani złe. Ma męża, pracę i swoją pasję, jaką jest gotowanie. Każdy dzień jest do siebie podobny, a monotonię egzystencji przerywają nowe przepisy, której wypróbowuje w swojej kuchni. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Frank umiera, firma bankrutuje i zaczyna brakować pieniędzy na życie. Na razie jeszcze jest polisa Franka, ale nie są to zbyt duże środki finansowe. I choć dzielnie wspiera ją najbliższa rodzina, Angelina musi szybko wymyślić jakiś patent, który pozwoli się jej  utrzymać. Cóż robi? Gotuje: maniacko, niepotrzebnie, bo nie ma  już komu jeść przygotowanych potraw. Gotuje, wbrew logice, do kresu sił. Nieco przerażona rodzina rozdaje przygotowane potrawy sąsiadom. I tu właśnie do akcji wkracza fart, bo wśród sąsiadów zbiera się grupa samotnych panów, lubiących dobrze zjeść, ale będących, najczęściej, na bakier z gotowaniem. To dla nich Angelina zaczyna codziennie przygotowywać posiłki, zarabiając w ten sposób na życie. Można by już w tym miejscu opowieść zakończyć, gdyby nie opatrzność, która lubi mieszać w ludzkich losach. Tak więc i przed naszą bohaterką jeszcze wiele trudnych chwil, ale wszystko, jak to w książkach bywa, zmierza do szczęśliwego finału.
Miła, sympatyczna, nic nie wnosząca opowiastka. Dobra na ponury nastrój związany z przedłużającą się zimą. Wyrobieni kulinarnie czytelnicy mogą pokusić się o własnoręczne przygotowanie zamieszczonych w książce potraw. Ja nie próbowałam. I tyle. Także niekoniecznie.




wtorek, 19 marca 2013

"Moja Europa" Jurij Andruchowycz, Andrzej Stasiuk

Zazwyczaj myśląc "Europa" mamy przed oczami Paryż, Rzym czy Londyn. To jednak tylko złudzenie, bo przecież Europa to także zagubiona i zapomniana przez Boga i ludzi wioska gdzieś pod Duklą, którą od prawdziwej Europy dzielą lata świetlne i skąd  nie widać miejskich świateł. Tak, to także Europa, zapomniana i zapominająca o swej kontynentalnej przynależności, ale trwająca, wciąż jeszcze trwająca. I tę właśnie "europejskość" przybliżają nam, każdy na swój sposób, Andruchowycz i Stasiuk.
Dwa eseje, każdy inny i każdy o czym innym, ale opowieści tak bardzo ze sobą zbieżne, bo w gruncie rzeczy przecież o tym samym.
Andruchowycz zabiera nas w podróż sentymentalną. Wraz z jego rodziną będziemy odkrywać historię jego rodziny. Pradziadka, który wyemigrował do Ameryki, dziadka walczącego o wolną Ukrainę, babcię walczącą o przetrwanie rodziny. To właśnie oni, jego rodzina, jego korzenie uformowali go na całe przyszłe życie. Nakazali pójście tą a nie inną drogą, zdeterminowali przyszłe wybory. Bo każdy człowiek jest sumą swych przodków, ich doświadczeń i przeżyć. I choć wydaje nam się, że jesteśmy indywidualnością, to nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak głęboko tkwią w nas te ruiny, opuszczone domostwa i ludzie, którzy już odeszli.
Inaczej patrzy na tę część Europy Stasiuk. Dla niego to przede wszystkim ludzie, którym przyszło żyć w tym zapadłym zakątku. Ale i tutaj człowiek dąży do człowieka. Pośród olbrzymich, prawie niezaludnionych przestrzeni dobrze widzieć choć dach domu odległego sąsiada. Świadomość, że gdzieś tam jest inny człowiek, dodaje sił do codziennego trwania. Pusty i ponury jest ten skrawek Europy, ale jakby wbrew temu opustoszeniu trwają tu pozostałości dawnych dni. Po co? Może czekają, aż wrócą potomkowie dawnych właścicieli. I znów zapłoną światła w oknach, zaskrzypią studzienne żurawie, a w zapuszczonych sadach ktoś przytnie gałęzie. Może kiedyś.....
Nie wiem jak ci Stasiuk to robi, ale jego książki bolą i przenikają do głębi, zostawiając swój ślad. I nic to, że zazwyczaj to historie mroczne i smutne. W zadziwiający sposób niosą nadzieję i na tym polega ich wielkość.





środa, 13 marca 2013

"Wardęga. Opowieści z pobocza drogi" Lechosław Herz

Wiosna, wiosna idzie. Podobno, bo za oknami sypie gęsty śnieg, a na noc zapowiedziane są tęgie mrozy. Jednak zgodnie z kalendarzem wiosna tuż, tuż. A kiedy powieje wiosenny wiatr, to w człowieku budzi się chęć do włóczęgi. Po zimowej stagnacji i nieruchawości dobrze jest rozprostować kości i odkrywać nowe, nieznane miejsca. Można to robić na chybił trafił, można i w sposób bardziej planowy, rozumiejąc na co się patrzy i wiedząc jak historia skrywa się w danym miejscu.
Do takiego zwiedzania trzeba się jednak przygotować. Może nam w tym pomóc książka Lechosława Herza. Autor zabiera nas w różne miejsca, te często odwiedzane i znane, i takie, o których nikt nie słyszał. Opowiada o ich historii, dorzuca miejscowe legendy oraz sylwetki ludzi, którzy jeszcze pamiętają, jak było przed laty. Zwraca uwagę czytelnika, na rzeczy, które zazwyczaj się pomija lub nie zauważa. Bo często jest tak, że zwiedzamy jakieś miejsce, nawet wielokrotnie, ale tak naprawdę niewiele o nim wiemy. Tak było ze mną. Swego czasu dość często bywałam w Nieborowie. Pałac zwiedziłam wielokrotnie, spędziłam kilka godzin w parku lub nieodległej Arkadii, a także w samej Puszczy Bolimowskiej, ale nie pomyślałam nigdy, że oto na wyciągniecie ręki jest słynna Droga Królewska, jeden z głównych szlaków handlowych dawnej Polski, a tuż za drzewami są być może ruiny opisywanej przez autora leśniczówki. Teraz przy kolejnych pobytach będę uważniej patrzeć.
Jednak nie tylko Mazowsze jest bohaterem opowieści autora. Wraz z nim odwiedzamy Podlasie, Pieniny i Tatry. Wstąpimy do pałaców, dworów, dworków i chłopskich chat. Zwiedzimy kościoły, cmentarze i leśne uroczyska. Jednym słowem każdy znajdzie coś dla siebie. A przy okazji możemy zobaczyć na jak pięknej ziemi żyjemy. Zbyt szybko przez nią przymykamy, nie zastanawiając się nad jej przeszłością i nad ludźmi, którzy kiedyś na niej żyli. A przecież wystarczy zatrzymać się na chwilę, by dostrzec ich ślady. Niekoniecznie w muzeach, opisane i skatalogowane.Często banalna kapliczka w lesie ma swoją fascynującą historię. Takie właśnie opowieści o mało znanych miejscach podobały mi się w tej książce najbardziej. Prawdziwe opowieści z pobocza drogi, z miejsc, do których nie można dojechać wyasfaltowaną szosą. Niech już przyjdzie wiosna !



poniedziałek, 11 marca 2013

"Ulubione rzeczy" S.J. Bolton


Tytuł oryginału: "Now You See Me"


Są książki, od których trudno się oderwać. Nieważne co się dzieje obok, liczy się tylko to co jest na następnej stronie. Bez żadnych wątpliwości "Ulubione rzeczy" można zaliczyć do tej kategorii. Kiedy już się do niej zabierzecie, nie przestaniecie czytać, aż do ostatniej kartki.
Lacey Flint to policjantka, która przypadkowo znalazła się na miejscu makabrycznej zbrodni. Podczas wykonywania rutynowych czynności dochodzeniowych w jej ramiona wpadła nagle kobieta z poderżniętym gardłem i rozprutym brzuchem. Wykrwawiła się a Lacey nie mogła jej pomóc. Flint do tej pory prowadziła zupełnie błahe postępowania. Teraz, z dnia na dzień, została włączona do ekipy dochodzeniowej. To dla niej szansa, aby zaistnieć w policyjnym świecie. Tym bardziej, że dysponuje wiedzą jakiej nie ma większość jej kolegów z dochodzeniówki. Jest ekspertką od Kuby Rozpruwacza, a popełniona właśnie zbrodnia do złudzenia przypomina pierwsze morderstwo dokonane przez niego. Należy więc założyć, że będą dalsze ofiary. I tak właśnie się dzieje. Każde kolejne morderstwo to kalka zbrodni sprzed wieku. Tylko Flint jest w stanie przewidzieć kolejne ruchy mordercy i im zapobiec. Do czasu jednak. Nagle okazuje się, że każde dochodzenie ma drugie dno, a prawda jest jeszcze bardziej zaskakująca niż tożsamość Kuby Rozpruwacza. W wyniku dziwnego zbiegu okoliczności Flint staje się osobą podejrzaną o dokonanie tych wszystkich zbrodni. Czy uda jej się z tego wygrzebać? I co tak naprawdę ukrywa pod fasadą poprawnej policjantki? Odpowiedź w książce.
"Ulubione rzeczy" to jeden z lepszych thrillerów, jakie czytałam ostatnimi czasy. Kompilacja współczesnej zbrodni i wydarzeń sprzed wieku sprawiła, że w książce panuje niesamowity klimat. Stopniowo narasta przerażenie dokonanymi zbrodniami, dokładnie tak jak działo się to w czasach Kuby Rozpruwacza. Aż do zupełnie nieoczekiwanego finału.
Dodatkowym atutem książki są postaci głównych bohaterów. Wspaniale zarysowani i mocno osadzeni w realiach. Prawdziwi ludzie z prawdziwymi problemami.
Z niecierpliwością czekam na kolejne książki S.J. Bolton.







piątek, 8 marca 2013

"Miłość, szkielet i spaghetti" Marta Obuch

Częstochowa w świadomości większości Polaków to miejsce święte. Nie dopuszczamy takiej możliwości, że mogłyby się tam dziać rzeczy złe. A jednak? Przecież tam żyją zwykli ludzie ze swymi zwykłymi problemami. A i na terenie klasztoru mogą się zdarzyć wyjątki od świętości.
Pewnego dnia u stóp Jasnogórskiego Klasztoru zagnieździła się włoska mafia. Jej przywódca został skazany przez sąd rodzinny na banicję. Na miejsce pokuty wybrał Polskę. Może powrócić na rodzinne łono, tylko gdy się  w jakiś sposób zasłuży familiantom ( najlepiej wzbogacając ich konta o kolejne zera ). Czas więc zabrać się do pracy.
Równocześnie z klasztornej wieży, nieomal na głowę prowadzącego badania archeologiczne na dziedzińcu Cezarego, spada nieboszczyk. To niecodzienne wydarzenie stało się przyczynkiem do prowadzenia intensywnego śledztwa przez osoby nie mające do tego żadnych uprawnień. W tle majaczy jeszcze babecznik ( czy ktoś wie co to? ) oraz wielki gar bigosu. A wszystko to zawiedzie nas w otchłań wieków do tajemniczego bractwa i ukrytego przez nich skarbu (rzekomo).
"Miłość, szkielet i spaghetti" to lekka komedia kryminalna w stylu Joanny Chmielewskiej. Dość intrygująca akcja, zabawne postaci sprawiają, że lektura jest łatwa i przyjemna. I tylko tyle, bo po przeczytaniu tej książki nic w czytelniku nie zostaje. Sporo jest w niej także błędów merytorycznych. Nie da się np: zakopać w ziemi broni bez odpowiedniego zabezpieczenia, jak to czyni książkowa mafia. Taka broń stałaby się niezdatna do ponownego użytku. Rzadko także, którakolwiek kobieta po upojnej nocy z nieznajomym, dnia następnego obdzwania wszystkich dostępnych lekarzy tudzież rodzinę, celem ustalenia czy już zachorowała na rzeżączkę. Większości chorób wenerycznych nie da się stwierdzić po 24 godzinach od zakażenia. Żaden lekarz nie skierowałby więc takiej pacjentki badania. Są to jednak drobne wpadki a autorka dobrze rokuje na przyszłość. Czekajmy więc na kolejne książki.







niedziela, 3 marca 2013

"Las cieni" Jean - Christophe Grange


Tytuł oryginału: "La Foret Des Manes".


Grange to Hitchcock literatury. Stosuje dokładnie te same chwyty co ten wielki reżyser. Najpierw seria brutalnych morderstw, a potem akcja toczy się jak śnieżna kula aż do całkowicie nieoczekiwanego zakończenia. I za to właśnie kocham tego autora. Za nieprzewidywalność, wartką akcję i zupełnie odlotowy finał.
Tym razem opisany wyżej schemat został trochę zmodyfikowany, ale ogólna tendencja jest taka sama. Jeanne Korowa ( nie wiem dlaczego autor uparcie twierdzi, że to polskie nazwisko?), sędzia śledczy dzięki posiadanym uprawnieniom podsłuchuje rozmowy toczące się w gabinecie psychiatry, do którego chodzi jej były narzeczony. Dzięki tym podsłuchom chce zrozumieć dlaczego po raz kolejny pozostała na miłosnym lodzie. Równocześnie jeden z kolegów podsuwa jej informacje dotyczące śledztwa w sprawie tajemniczych przelotów i nieoznakowanych transportów do Timoru Wschodniego. Jakby tego wszystkiego było mało Jeanne przypadkowo bierze udział w oględzinach zwłok młodej kobiety. Wszystko wskazuje na to, że  padła ona ofiarą jakiegoś rytualnego zabójcy. Wkrótce dochodzi do kolejnych zbrodni przeprowadzanych w podobny sposób. Ofiary nie łączy nic poza mordercą. Przed prowadzącym śledztwo bardzo trudne zadanie, znalezienie seryjnego mordercy. Jednocześnie z podsłuchiwanych rozmów w gabinecie psychiatrycznym wynika, że urzędujący tam psychiatra ma pacjenta, który może stanowić zagrożenie dla innych ludzi. Korowa zaczyna podejrzewać, że tajemniczy pacjent i rytualny morderca to ta sama osoba. Kiedy w pożarze domu ginie jej najbliższy przyjaciel, a jednocześnie sędzia prowadzący śledztwo w sprawie tych brutalnych zabójstw, Jeanne podejmuje przerwane dochodzenie. Musi znaleźć mordercę. Nie wie jednak, że przyjdzie jej się zmierzyć z siłami o niewyobrażalnej potędze.
Jak zwykle lekkie pióro autora zapewnia czytelnikowi niesamowite przeżycia. Powikłana i skomplikowana fabuła, nagle zwroty akcji to gwarancja, że z tą książką trudno się rozstać. I tylko zakończenie ciut rozczarowuje. Zbyt przewidywalne, zbyt oczywiste, zwłaszcza dla osób, które czytały wcześniejsze książki tego pisarza. Cóż, nie można mieć wszystkiego. I tak przed czytelnikiem wiele chwil dobrej zabawy, zanim odkryje kto jest mordercą.






środa, 20 lutego 2013

"Dom" Zofia Starowieyska - Morstinowa


Kiedy trafi mi się taka gratka, jak nieznana książka o XIX wieku, to gotowa jestem zostawić w księgarni ostatnie pieniądze, aby tylko móc dołączyć ją do swojej kolekcji. Tym razem miałam szczęście. "Dom" to prezent mikołajkowy ( wielkie dzięki dla Mikołaja ). Najlepszy, jaki można mi sprawić.
Baszówka ( Bratkówka ), dom rodzinny autorki, położony na Podkarpaciu nad Wisłokiem. Brzydki, nie podlegający żadnym regułom architektonicznym, rozbudowywany i przerabiany w miarę wzrostu potrzeb powiększającej się rodziny. Jednak dla ludzi związanych z tym domem było to najpiękniejsze i najważniejsze miejsce na ziemi. Bastion rodzinny, którego murów nie były w stanie naruszyć żadne przetaczające się wichury dziejowe. Dla dzieci fundament na dalsze niełatwe życie. Ale dom to nie mury, a przede wszystkim ludzie, którzy go tworzą i to o nich jest ta opowieść. O ich zwyczajnym życiu, radościach, troskach i kłopotach. Niezbyt umiejętnie zarządzany majątek przynosił straty, nowatorskie inwestycję najczęściej nie wypalały, dzieci rosły i wymagały coraz większych nakładów finansowych - oto codzienne troski właścicieli Baszówki. Zadziwiające, jak bardzo są nam bliskie.
Czytając "Dom" miałam sprzeczne odczucia. Przedstawiana historia nie pasowała mi do innych znanych opowieści. W innych pamiętnikach dwór jest zazwyczaj sprawnie zarządzanym przedsiębiorstwem, które pozwala rodzinie na w miarę dostatnie życie. Pani domu zaś, to skrzętna gospodyni, która pilnie liczy każdą gruszkę i każde jajo, aby nic się nie zmarnowało. Później jednak przypomniałam sobie słowa, które kiedyś usłyszałam od przyjaciela. Powiedział on, że każdy pamiętnikarz twierdzi, że pisze tylko dla siebie, ale w głębi ducha liczy na to, że ktoś jeszcze go przeczyta. Każdy więc pamiętnik to próba autokreacji, z natury rzeczy podbarwiona i podkoloryzowana. Może własnie dlatego tak mało jest w pamiętnikach opisów błędów i wypaczeń i na tym tle "Dom" jest pozycją wyjątkową.




piątek, 15 lutego 2013

"Wehikuł czasu" Herbert George Wells


Tytuł oryginału: "The Time Machine"

Czasami trzeba sięgnąć po klasykę. Taki powrót do źródeł, aby w powodzi czytelniczego chłamu, nie zapomnieć, jak wygląda dobra literatura. Jasne i proste przesłanie, zawarte w małej ilości słów i czytelniczych stron.
Kiedyś tam, w XIX wieku, pewien podróżnik i wynalazca konstruuje wehikuł czasu. Postanawia wypróbować go osobiście i wyrusza w pierwszą podróż w przyszłość. Po powrocie swoje przygody i przeżycia opowiada przyjaciołom. Po uruchomieniu wehikułu przed jego oczami zaczęły się przesuwać  przyszłe światy, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu wehikuł wylądował w odległej przyszłości. Pozornie jest to bardzo przyjazna kraina zamieszkała przez pogodnych i pokojowych ludzi. Co prawda, nasza rasa trochę skarlała, ale za to pozbyła się większości cywilizacyjnych bolączek. Wszyscy żyją zgodnie w promieniach jasnego słońca, wiodąc beztroskie życie, pełne śmiechu i zabawy. Jednak gdy zapada zmrok, przed oczami Podróżnika odkrywa się drugie dno. Okazuje się, że nie tylko Słoneczni zaludniają ziemię. Dzielą ją oni z żyjącymi w podziemiach planety Morlokami. Te dwie grupy łączy swoista symbioza. Morlokowie są wytwórcami, to oni dostarczają Słonecznym wszystkiego, co jest im potrzebne do bezpiecznego i bezstresowego życia. W zamian jednak Słoneczni po śmierci stanowią pokarm dla Morloków.
"Wehikuł czasu" to niewesoła wizja przyszłości. Gdzieś tam, w przeszłości, dokonał się jakiś przeskok genetyczny i rasa ludzka się podzieliła. Jednak żadna z tych gałęzi nie może istnieć samodzielnie. Więź łącząca te dwa odłamy warunkuje istnienie każdego z nich z osobna. Gdy ta delikatna równowaga zostanie zachwiana, zginą wszyscy. Muszą więc trwać wspólnie choć osobno.
Według Wellsa typowy dla XIX wieku podział na rasę panujących i służących doprowadził do tak nieoczekiwanych konsekwencji w odległej przyszłości. Aby zapobiec takim następstwom, musimy się zmienić, tu i teraz. Tylko wtedy ludzkość będzie miała szansę na przetrwanie w jednym pniu genetycznym.
Stare? Może, ale jakże aktualne. Mamy już wiek XXI, a tak niewiele się zmieniło. Nadal mamy rasę wytwórców i rasę tych, którzy z tych wytworzonych dóbr tylko korzystają. A genetyczny zegar odmierza czas i do podziału coraz bliżej.
Czasami warto sięgnąć po klasykę, aby przypomnieć sobie prawdy fundamentalne.







poniedziałek, 11 lutego 2013

"Bibliotekarz" Michaił Jelizarow


Tytuł oryginału:" Библиотекарь"



Są książki, które zmieniły świat. Takie, dla których warto żyć i za które umierać. Pojawiają się znienacka i trwają oddziałując na całe pokolenia. Ich autorzy najczęściej nawet nie przypuszczali, że stworzyli dzieło monumentalne i ponadczasowe. I jest ich całkiem sporo: Biblia, Mein Kampf, Kapitał. One zmieniły świat, dając podwaliny nowej ( nie zawsze lepszej ) rzeczywistości. 
Gdzieś na rosyjskiej prowincji tworzy Gromow. Niezbyt poczytny pisarz, którego jednak wydają, bo jest bohaterem walk wojennych. W jego książkach nie ma niczego szczególnego, ale gdy przeczyta się je z zachowaniem pewnego rytuału, to czytający doznaje pewnych, dziwnych zjawisk .Wkrótce tworzą się całe czytelnie skupione wokół książek Gromowa. Po pewnym czasie grupa wielbicieli jego twórczości to całkiem dobrze sformalizowany twór. Podstawową jednostką jest czytelnia, na czele której stoi bibliotekarz. Czytelnie tworzą bibliotekę, a nad całością czuwa Rada Bibliotek. To do niej należy czuwanie nad właściwą ilością książek w obiegu oraz rozwiązywanie bieżących problemów. A konfliktów jest mnóstwo. W końcu każda czytelnia chce mieć jak największą liczbę książek. Większość konfliktów rozwiązuje się siłowo. Zwykła ustawka, gdzieś w ciemnym lesie. Walka wręcz i trup ścielący się gęsto. 
Aleksiej niespodziewanie odziedziczył mieszkanie po wuju. Nie przypuszcza nawet, że przyjmując spadek staje się również bibliotekarzem. Nagle musi odnaleźć się w sytuacji, której zupełnie nie rozumie. Co gorsza, czytelnia, której ma przewodzić, zaangażowana jest w konflikt z innymi czytelniami. Wkrótce następuje eskalacja konfliktu i rozwiązanie, której jest całkowitym zaskoczeniem.
"Bibliotekarz" to dziwna książka. Z jednej strony zniesmacza, szczegółowe opisy walk i usuwania trupów odbierają apetyt na kilka godzin. Z drugiej niebywale wciąga. Dziwna i zagmatwana intryga, kompletne niezrozumienie sytuacji sprawiają, że człowiek czyta dalej, aby wreszcie zrozumieć. I gdy już wydaje się, że wszystko jest jasne, przychodzi zakończenie, które wszystko komplikuje. Zakończenie, które jest początkiem....
Dobra książka, ale tylko dla wybranej grupy czytelników. Większość raczej spasuje po kilku stronach. A szkoda.




czwartek, 7 lutego 2013

"Sezon na winobranie" Patricia Atkinson


Tytuł oryginału: " La Belle Saison"

Wybierając książki do czytania najczęściej nie zwracam uwagi na szczegóły umieszczone na okładce. Dopiero w domu okazuje się, że jest to kolejna część czegoś tam. I tak właśnie stało się tym razem. Spotkanie z Patricią i jej winnicą zaczynam od części drugiej. Dobrze, że łatwo dopowiedzieć sobie co było wcześniej.
Minął zły czas, tak się przynajmniej wydaje. Winnica funkcjonuje perfekcyjnie, nawet zaczyna przynosić dochód. Remonty kolejnych budynków postępują, a dokoła sami życzliwi ludzie, na których zawsze można liczyć. Czas upływa szybko. Przeplatają się ze sobą okresy intensywnej pracy i wypoczynku a rytm życia podporządkowany jest kolejnym porom roku. Na horyzoncie pojawia się miłość. Nagle, następuje załamanie dobrej passy. Wszystko wywraca się do góry nogami, a rzeczywistość trzeba będzie tworzyć od nowa.
Panuje ostatnio moda na książki o sielskim życiu w jakimś regionie. Włochy to już ograny temat. Nadchodzi czas na Francję. W końcu klimat podobny a możliwości równie szerokie. Czytając takie opowieści mam nieodparte wrażenie, że w tamtych stronach głównie się je czasami przeżywając wielką miłość. Jedzenie jest stanem dominującym i determinującym wszystkie działania. Rzeczy z nim nie związane są na dalekim, drugim planie. Tak jest i w tej książce. Mamy trochę informacji o winnicy, winorośli i produkcji wina, ale wszytko to jest podane pomiędzy jednym a drugim posiłkiem, polowaniem a wykopywaniem trufli. Gdzieś tam daleko w tle jest górujący nad doliną zamek, bogata historia regionu i ludzie, którzy żyją na tej ziemi, ale to wszystko zostało zdominowane przez wielkie żarcie. Dość. Czytając książkę o jakimś regionie chcę informacji o nim, a nie dwustu sposobów na podanie trufli. Chcę ludzi z krwi i kości, a nie obżartuchów. Chyba, że tacy właśnie są mieszkańcy regionu Bergerac, ale jeśli tak jest to nie warto o nich pisać. Niekoniecznie.





środa, 23 stycznia 2013

"Piętnaście lat Warszawy 1800 - 1815" Karolina Beylin

Okazuje się, że jak się dobrze pogrzebie na bibliotecznej półce, to można wypatrzeć coś na co od dawna się  polowało. Tak właśnie było z tą książką. Szukałam jej, szukałam, a ona spokojnie obrastała kurzem w zaprzyjaźnionej bibliotece. W końcu jednak trafiła do mych rąk i z zapałem mogłam się rzucić do czytania. Świat wokół niezbyt zachęcający, wiec z ochotą przenoszę się po raz kolejny w dawno minione lata.
Rok 1800, przełom stuleci. Polska pod zaborami, Warszawa od dawna nie jest już stolicą Polski. Pod ciężką ręką pruskiego zaborcy to wesołe i kwitnące miasto zmieniło się diametralnie. Kto żyw i miał możliwości chował się w swych dobrach ziemskich, by uniknąć represji i prześladowań. Życie powoli zamierało, gdy nagle pojawiła się nadzieja. Szaleńczy podbój Europy przez Napoleona to dla Polaków szansa na odrodzenie Polski i odzyskanie własnej tożsamości narodowej. Na mocy traktatu z Tylży częściowo spełniają się marzenia. Powstaje Księstwo Warszawskie, a Warszawa zostaje stolicą tego mini państwa. Znowu mamy króla ( co prawda nadanego przez Francję, ale co tam), rząd i własne prawa. A Warszawa? Jest pełna euforii. Gości Napoleona i jego żołnierzy, ekwipuje ich na dalszą drogę. Rozkwita życie towarzyskie, powstają nowe gazety, w Teatrze Narodowym wysyp premier. Jednak czarne chmury już się zbierają nad Napoleonem, a tym samym nad Księstwem Warszawskim, którego jest protektorem. Tragiczny odwrót żołnierzy francuskich spod Moskwy to koniec marzeń o Wolnej Polsce. Nadchodzą ciężkie dni.
Karolina Beylin w niemal kronikarski sposób odtworzyła piętnaście pierwszych lat XIX wieku w Warszawie. Może trochę za dużo jest w tej książce odniesień do wydarzeń teatralnych, powstawania nowych gazet czy drukarni, a za mało zwykłej, codziennej szarości, którą odtworzyć najtrudniej. Nie jest spektakularna, nie zostawia śladów, przemija i tylko czasami z jakichś wspomnień uda się wyłuskać informację, ile kosztowała kura. Niemniej jest to książka bardzo klimatyczna i pełna ciekawostek historycznych. Polecam.