środa, 20 lutego 2013

"Dom" Zofia Starowieyska - Morstinowa


Kiedy trafi mi się taka gratka, jak nieznana książka o XIX wieku, to gotowa jestem zostawić w księgarni ostatnie pieniądze, aby tylko móc dołączyć ją do swojej kolekcji. Tym razem miałam szczęście. "Dom" to prezent mikołajkowy ( wielkie dzięki dla Mikołaja ). Najlepszy, jaki można mi sprawić.
Baszówka ( Bratkówka ), dom rodzinny autorki, położony na Podkarpaciu nad Wisłokiem. Brzydki, nie podlegający żadnym regułom architektonicznym, rozbudowywany i przerabiany w miarę wzrostu potrzeb powiększającej się rodziny. Jednak dla ludzi związanych z tym domem było to najpiękniejsze i najważniejsze miejsce na ziemi. Bastion rodzinny, którego murów nie były w stanie naruszyć żadne przetaczające się wichury dziejowe. Dla dzieci fundament na dalsze niełatwe życie. Ale dom to nie mury, a przede wszystkim ludzie, którzy go tworzą i to o nich jest ta opowieść. O ich zwyczajnym życiu, radościach, troskach i kłopotach. Niezbyt umiejętnie zarządzany majątek przynosił straty, nowatorskie inwestycję najczęściej nie wypalały, dzieci rosły i wymagały coraz większych nakładów finansowych - oto codzienne troski właścicieli Baszówki. Zadziwiające, jak bardzo są nam bliskie.
Czytając "Dom" miałam sprzeczne odczucia. Przedstawiana historia nie pasowała mi do innych znanych opowieści. W innych pamiętnikach dwór jest zazwyczaj sprawnie zarządzanym przedsiębiorstwem, które pozwala rodzinie na w miarę dostatnie życie. Pani domu zaś, to skrzętna gospodyni, która pilnie liczy każdą gruszkę i każde jajo, aby nic się nie zmarnowało. Później jednak przypomniałam sobie słowa, które kiedyś usłyszałam od przyjaciela. Powiedział on, że każdy pamiętnikarz twierdzi, że pisze tylko dla siebie, ale w głębi ducha liczy na to, że ktoś jeszcze go przeczyta. Każdy więc pamiętnik to próba autokreacji, z natury rzeczy podbarwiona i podkoloryzowana. Może własnie dlatego tak mało jest w pamiętnikach opisów błędów i wypaczeń i na tym tle "Dom" jest pozycją wyjątkową.




piątek, 15 lutego 2013

"Wehikuł czasu" Herbert George Wells


Tytuł oryginału: "The Time Machine"

Czasami trzeba sięgnąć po klasykę. Taki powrót do źródeł, aby w powodzi czytelniczego chłamu, nie zapomnieć, jak wygląda dobra literatura. Jasne i proste przesłanie, zawarte w małej ilości słów i czytelniczych stron.
Kiedyś tam, w XIX wieku, pewien podróżnik i wynalazca konstruuje wehikuł czasu. Postanawia wypróbować go osobiście i wyrusza w pierwszą podróż w przyszłość. Po powrocie swoje przygody i przeżycia opowiada przyjaciołom. Po uruchomieniu wehikułu przed jego oczami zaczęły się przesuwać  przyszłe światy, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu wehikuł wylądował w odległej przyszłości. Pozornie jest to bardzo przyjazna kraina zamieszkała przez pogodnych i pokojowych ludzi. Co prawda, nasza rasa trochę skarlała, ale za to pozbyła się większości cywilizacyjnych bolączek. Wszyscy żyją zgodnie w promieniach jasnego słońca, wiodąc beztroskie życie, pełne śmiechu i zabawy. Jednak gdy zapada zmrok, przed oczami Podróżnika odkrywa się drugie dno. Okazuje się, że nie tylko Słoneczni zaludniają ziemię. Dzielą ją oni z żyjącymi w podziemiach planety Morlokami. Te dwie grupy łączy swoista symbioza. Morlokowie są wytwórcami, to oni dostarczają Słonecznym wszystkiego, co jest im potrzebne do bezpiecznego i bezstresowego życia. W zamian jednak Słoneczni po śmierci stanowią pokarm dla Morloków.
"Wehikuł czasu" to niewesoła wizja przyszłości. Gdzieś tam, w przeszłości, dokonał się jakiś przeskok genetyczny i rasa ludzka się podzieliła. Jednak żadna z tych gałęzi nie może istnieć samodzielnie. Więź łącząca te dwa odłamy warunkuje istnienie każdego z nich z osobna. Gdy ta delikatna równowaga zostanie zachwiana, zginą wszyscy. Muszą więc trwać wspólnie choć osobno.
Według Wellsa typowy dla XIX wieku podział na rasę panujących i służących doprowadził do tak nieoczekiwanych konsekwencji w odległej przyszłości. Aby zapobiec takim następstwom, musimy się zmienić, tu i teraz. Tylko wtedy ludzkość będzie miała szansę na przetrwanie w jednym pniu genetycznym.
Stare? Może, ale jakże aktualne. Mamy już wiek XXI, a tak niewiele się zmieniło. Nadal mamy rasę wytwórców i rasę tych, którzy z tych wytworzonych dóbr tylko korzystają. A genetyczny zegar odmierza czas i do podziału coraz bliżej.
Czasami warto sięgnąć po klasykę, aby przypomnieć sobie prawdy fundamentalne.







poniedziałek, 11 lutego 2013

"Bibliotekarz" Michaił Jelizarow


Tytuł oryginału:" Библиотекарь"



Są książki, które zmieniły świat. Takie, dla których warto żyć i za które umierać. Pojawiają się znienacka i trwają oddziałując na całe pokolenia. Ich autorzy najczęściej nawet nie przypuszczali, że stworzyli dzieło monumentalne i ponadczasowe. I jest ich całkiem sporo: Biblia, Mein Kampf, Kapitał. One zmieniły świat, dając podwaliny nowej ( nie zawsze lepszej ) rzeczywistości. 
Gdzieś na rosyjskiej prowincji tworzy Gromow. Niezbyt poczytny pisarz, którego jednak wydają, bo jest bohaterem walk wojennych. W jego książkach nie ma niczego szczególnego, ale gdy przeczyta się je z zachowaniem pewnego rytuału, to czytający doznaje pewnych, dziwnych zjawisk .Wkrótce tworzą się całe czytelnie skupione wokół książek Gromowa. Po pewnym czasie grupa wielbicieli jego twórczości to całkiem dobrze sformalizowany twór. Podstawową jednostką jest czytelnia, na czele której stoi bibliotekarz. Czytelnie tworzą bibliotekę, a nad całością czuwa Rada Bibliotek. To do niej należy czuwanie nad właściwą ilością książek w obiegu oraz rozwiązywanie bieżących problemów. A konfliktów jest mnóstwo. W końcu każda czytelnia chce mieć jak największą liczbę książek. Większość konfliktów rozwiązuje się siłowo. Zwykła ustawka, gdzieś w ciemnym lesie. Walka wręcz i trup ścielący się gęsto. 
Aleksiej niespodziewanie odziedziczył mieszkanie po wuju. Nie przypuszcza nawet, że przyjmując spadek staje się również bibliotekarzem. Nagle musi odnaleźć się w sytuacji, której zupełnie nie rozumie. Co gorsza, czytelnia, której ma przewodzić, zaangażowana jest w konflikt z innymi czytelniami. Wkrótce następuje eskalacja konfliktu i rozwiązanie, której jest całkowitym zaskoczeniem.
"Bibliotekarz" to dziwna książka. Z jednej strony zniesmacza, szczegółowe opisy walk i usuwania trupów odbierają apetyt na kilka godzin. Z drugiej niebywale wciąga. Dziwna i zagmatwana intryga, kompletne niezrozumienie sytuacji sprawiają, że człowiek czyta dalej, aby wreszcie zrozumieć. I gdy już wydaje się, że wszystko jest jasne, przychodzi zakończenie, które wszystko komplikuje. Zakończenie, które jest początkiem....
Dobra książka, ale tylko dla wybranej grupy czytelników. Większość raczej spasuje po kilku stronach. A szkoda.




czwartek, 7 lutego 2013

"Sezon na winobranie" Patricia Atkinson


Tytuł oryginału: " La Belle Saison"

Wybierając książki do czytania najczęściej nie zwracam uwagi na szczegóły umieszczone na okładce. Dopiero w domu okazuje się, że jest to kolejna część czegoś tam. I tak właśnie stało się tym razem. Spotkanie z Patricią i jej winnicą zaczynam od części drugiej. Dobrze, że łatwo dopowiedzieć sobie co było wcześniej.
Minął zły czas, tak się przynajmniej wydaje. Winnica funkcjonuje perfekcyjnie, nawet zaczyna przynosić dochód. Remonty kolejnych budynków postępują, a dokoła sami życzliwi ludzie, na których zawsze można liczyć. Czas upływa szybko. Przeplatają się ze sobą okresy intensywnej pracy i wypoczynku a rytm życia podporządkowany jest kolejnym porom roku. Na horyzoncie pojawia się miłość. Nagle, następuje załamanie dobrej passy. Wszystko wywraca się do góry nogami, a rzeczywistość trzeba będzie tworzyć od nowa.
Panuje ostatnio moda na książki o sielskim życiu w jakimś regionie. Włochy to już ograny temat. Nadchodzi czas na Francję. W końcu klimat podobny a możliwości równie szerokie. Czytając takie opowieści mam nieodparte wrażenie, że w tamtych stronach głównie się je czasami przeżywając wielką miłość. Jedzenie jest stanem dominującym i determinującym wszystkie działania. Rzeczy z nim nie związane są na dalekim, drugim planie. Tak jest i w tej książce. Mamy trochę informacji o winnicy, winorośli i produkcji wina, ale wszytko to jest podane pomiędzy jednym a drugim posiłkiem, polowaniem a wykopywaniem trufli. Gdzieś tam daleko w tle jest górujący nad doliną zamek, bogata historia regionu i ludzie, którzy żyją na tej ziemi, ale to wszystko zostało zdominowane przez wielkie żarcie. Dość. Czytając książkę o jakimś regionie chcę informacji o nim, a nie dwustu sposobów na podanie trufli. Chcę ludzi z krwi i kości, a nie obżartuchów. Chyba, że tacy właśnie są mieszkańcy regionu Bergerac, ale jeśli tak jest to nie warto o nich pisać. Niekoniecznie.