Tytuł oryginału: "La suma de los dias"
Przeglądając blogi poświęcone szeroko pojętej literaturze kilkakrotnie trafiałam na zachęcające recenzje "Sumy naszych dni". Kiedy więc udało mi się wypatrzeć ją na bibliotecznej półce, bardzo się ucieszyłam. W końcu i ja miałam zapoznać się z twórczością autorki wydawanej w milionowych nakładach.
Książka ta to rodzaj autobiografii, ale bardzo szczególnej. Powstała po śmierci córki autorki, Pauli, i do niej jest skierowana. Opowiada dzieje "plemienia", swoistego rodzinnego klanu, jaki udało się autorce i jej mężowi zbudować wokół siebie. Przynależność do rodziny określana jest nie tylko pokrewieństwem krwi, ale przede wszystkim wspólnotą dusz i charakterów. W jej skład oprócz autorki i jej męża wchodzą: ich dzieci z poprzednich związków, ich byli i obecni partnerzy, wnuki, bliższa i dalsza rodzina oraz wiele innych osób przygarniętych przez klan. Każda z nich to inna historia, o najczęściej niezbyt udanym życiu, które prostuje się i układa pod czujnym ale i czułym okiem rodziny.
Cóż, może literatura latynoamerykańska i latynoamerykański styl nie należą do moich ulubionych. Może zbyt mało obejrzałam wenezuelsko - brazylijskich telenowel, ale mnie się ta książka nie podoba. Zbyt dużo jest w tych wspomnieniach chaosu, cudów, czarów i terapii indywidualnej lub zbiorowej. Jakoś trudno mi uwierzyć w ducha, który przeprowadza się z rodziną do nowego domu ( nawet jeżeli jest to duch zmarłej córki ), zdalnego oddziaływania na rzeczywistość przez Siostry Wiecznego Nieporządku i wielu innych, podobnych rzeczy. A kłopoty? Pojawiają się, i owszem, ale bardzo szybko ulegają rozwiązaniu w ziemski lub pozaziemski sposób.I wszystko, podobnie jak w każdej telenoweli, kończy się happy endem.
Książka tylko dla tych, którzy lubią ten styl i klimat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz