poniedziałek, 24 września 2012

"Tysiąc dni w Toskanii" Marlena de Blasi


Tytuł oryginału: "A thousand days in Tuscany"

I znów tak jakoś się złożyło, że zaczynam trylogię od części środkowej. Na szczęście każda część to osobna  historia więc nie ma problemu z kontynuacją wątków.
Marlena wraz z Fernandem opuszczają z nieznanych mi jeszcze powodów (poznam jej po przeczytaniu części pierwszej ) Wenecję i postanawiają osiąść na toskańskiej prowincji. Ma to być prawdziwa prowincja, a nie jedno z urokliwych ale  nastawionych na cudzoziemskich turystów, miasteczek. Po dość długich poszukiwaniach udaje im się wynająć odrestaurowaną za unijne pieniądze stodołę. Jest tylko jeden szkopuł, to lokum nie ma ogrzewania. Cóż, w końcu to Włochy, może uda się przezimować przy zwykłym kominku? Najważniejsze, że jest kuchnia. Bo to ona stanowi serce każdego domu, a jeśli jeszcze pani domu jest autorką wielu książek kucharskich, to można liczyć na wspaniale chwile spędzone przy kuchennym stole.  Nasi osadnicy mają prosty plan: wrosnąć w tutejszą wspólnotę, zawrzeć nowe znajomości i spraszać  gości. Jak zwykle jednak plan udaje się zrealizować w niewielkiej, ale za to, najważniejszej części.
Moje pierwsze wrażenie po przeczytaniu tej książki miało charakter ekonomiczny. Hurra, już wiem dlaczego Włochy wpadły w tarapaty finansowe: tam nikt nie pracuje, wszyscy tylko jedzą, jedzą i jedzą. Pożywienie i jego przygotowanie stanowi główny cel życia każdego mieszkańca Toskanii. To oczywiście błędne wrażenie.  Szkoda więc, że tylko przez pryzmat kuchenny autorka ukazała nam piękno i bogactwo tej wspaniałej włoskiej krainy. Kuchnia włoska jest bogata i różnorodna, ale jej sens to ludzie, którzy ją tworzą, a tych jest za mało w tej opowieści. Ich historie powinny stanowić swoistą przyprawę, a tej autorka poskąpiła czytelnikowi - smakoszowi. Czekam więc na kolejne odsłony włoskiej uczty, może będą ostrzej doprawione.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz