Dzięki odwiedzinom w antykwariacie znów mogłam zanurzyć się w zaczarowanym klimacie dziewiętnastego wieku. Każdy kolejny zakup książki Karoliny Beylin to gwarancja, że przede mną kilka dni spędzonych w świecie, który odszedł już na zawsze. Szkoda, że tak rzadko udaje mi się upolować te książki. Mam jednak nieustającą nadzieję, że kiedyś skompletuję całość opowieści warszawskich.
Dlaczego z całego wieku autorka wybrała właśnie rok 1875? Wyjaśnia nam to w przedmowie do swojej książki. Ten rok, mimo coraz cięższych represji nakładanych przez zaborców, był okresem rozkwitu szeroko pojętej kultury polskiej. A właśnie w stolicy biło serce polskości. To właśnie tu rodziły się wszelkiej akcje i inicjatywy mające na celu ochronę i zachowanie naszego dziedzictwa narodowego. Docierały one nawet do najdalej położonych wiosek budząc nastroje patriotyczne i podnosząc na duchu naród, który zastygł w letargu po upadku powstania. W stolicy osiedli najwięksi twórcy tego okresu: Sienkiewicz, Prus, Konopnicka, Gomulicki. Tu bujnie rozkwitał teatr i inne sztuki piękne. Nic więc dziwnego, że autorka wybrała właśnie ten rok. Razem z nią mamy możliwość podglądać codzienne życie ówczesnej Warszawy, od spraw codziennych po ważne wydarzenia historyczne. Opis każdego miesiąca to zarys czynności i obowiązków, które należało wykonać, ale nie tylko. Uda nam się zajrzeć za kulisy teatrów, w sezonie letnim odwiedzimy bardzo popularne kawiarniane ogródki. Wpadniemy na podwarszawskie letniska i przez chwilę zamieszkamy w rezydencji księcia Gucia w Jabłonnej. Z pocżątkiem nowego roku szkolnego zapoznamy się z systemem edukacji o odwiedzimy popularny zakład gimnastyki szwedzkiej. Dana nam jest także niecodzienna możliwość zajrzenia do redakcji ówczesnych gazet i podpatrzenia kto w nich pisał oraz jak były drukowane i dystrybuowane. A całość opowieści o roku 1875 zakończy, oczywiście, tradycyjna wigilia i szopki warszawskie, których odwiedzanie było nieodłącznym elementem wypełniającym czas w okresie pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem.
To książka dla osób zakochanych w dziewiętnastowiecznej Warszawie. Nieomalże przewodnik pozwalający chodzić i dziś po warszawskich ulicach, wyobrażając sobie jak wyglądały one przed stuleciem. Odnajdować ślady i pozostałości po ludziach, którzy już dawno odeszli. Odeszli, ale ich cząstka nadal pozostała, gdzieś pomiędzy Nowym Światem a Marszałkowską. Czasami warto wsłuchać się w ich opowieści i odnaleźć czar dawnych dni.
niedziela, 30 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
"Dom w Italii" Peter Pezzelli
Tytuł oryginału: "Home to Italy"
Prawdziwe życie zaczyna się po sześćdziesiątce. A im więcej daje nam w kość przez pierwsze sześćdziesiąt lat, tym intensywnej zaczyna nam wyrównywać krzywdy, gdy przekroczymy już magiczną granicę. Trzeba więc cierpliwie poczekać na dobry czas, a on na pewno nadejdzie. To główne przesłanie tej książki. W chwili obecnej nie zgadzam się z nim fundamentalnie, ale kto wie co przyniesie przyszłość?
Peppi urodził się we Włoszech, ale trudne powojenne warunki oraz śmierć rodziców, zmusiły go do emigracji do Stanów Zjednoczonych. Tam kosztem wielu trudów i wyrzeczeń, udało mu się założyć rodzinę, znaleźć dobrą pracę i stworzyć sobie stabilne i solidne życie. Do szczęścia brakowało mu tylko dziecka, ale przecież już tak wiele z jego marzeń się spełniło, że nie można wymagać zbyt wiele od opatrzności. Po czterdziestu latach dobrego życia, nagle pojawia się cień. Jego ukochana żona, Anna, dostaje udaru, w wyniku którego umiera. Przyjaciele i znajomi wspierają Peppiego w trudnych chwilach. Chcą zapełnić i zorganizować od nowa opustoszałe życie wdowca. On jednak, jak przed laty, dochodzi do wniosku, że nic go już nie trzyma na amerykańskiej ziemi. Wynajmuje dom, pakuje rower i wyrusza w powrotną drogę do ojczyzny. Nie bierze jednak pod uwagę upływu czasu, który wszystko zmienia. Włoscy przyjaciele, to już nie mali chłopcy w krótkich spodenkach, a szacowni nestorzy rodzin. Dawne ukochane miejsca zmieniły się, porosły trawą i ciężko w nich odnaleźć dawny urok. A jednak ......czasami dzieją się cuda. Bo oto na drodze Peppiego staje córka jego dawnego przyjaciela. I wtedy włoska ziemia zaczyna roztaczać swój czar, powodując, że dwoje zagubionych odnajduje drogę do siebie.
Miła książka, dobry zapychacz na zimowy wieczór. Jednak po jej przeczytaniu zostaje niewiele. Tak naprawdę nic nie wnosi, nie przekazuje żadnych głębszych treści. Ot, opowieść w harlequinowskim stylu, tyle, że osadzona w innych realiach. Dla lubiących ten gatunek.
sobota, 15 grudnia 2012
"Bielszy odcień śmierci" Bernard Minier
Tytuł oryginału: "Glace"
Wśród górskich przełęczy zlokalizowany został ośrodek dla przestępców objętych specjalnym nadzorem psychiatrycznym. Pewnego dnia kadra terapeutyczna placówki zostaje powiększona o młodą psycholog, Dianę Berg, która ma się zajmować najgroźniejszymi pacjentami z sektora A. W dniu jej przyjazdu w leżącym nieopodal miasteczku dochodzi do makabrycznej zbrodni. Zabito konia, a jego głowę odcięto i umieszczono na drutach kolejki linowej. Koń był bardzo cenny i stanowił własność Erica Lombarda, jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi we Francji. Nic więc dziwnego, że do prowadzenia śledztwa oddelegowano najlepszych przedstawicieli stróżów prawa. Grupie przewodzi komisarz Martin Servaz. To on musi stawić czoła narastającym trudnościom, naciskom przełożonych i podejrzeniom, że być może właśnie w grupie osób prowadzących śledztwo znajduje się morderca. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że w wagoniku kolejki linowej znaleziono ślad śliny. Badanie DNA wskazuje na jednego z pacjentów ośrodka. Zachodzi pytanie, jak udało mu się niepostrzeżenie opuścić ośrodek pełen elektronicznych zabezpieczeń, kamer i ochrony? A gdy dochodzi do kolejnej zbrodni...
Książka ta została uznana we Francji za najlepszy kryminał roku 2011 i bezspornie na to miano zasługuje. Skomplikowana intryga nie pozwala się czytelnikowi oderwać od lektury. Nie pozwala także na samodzielne wydedukowanie zakończenia. Nie można przeskoczyć kilku kartek do przodu, gdyż prawie na każdej stronie jest nowy trop prowadzący do rozwiązania zagadki. Wyraźnie zarysowane postaci
bohaterów porażają swą autentycznością, a umieszczenie akcji w powalających krajobrazach alpejskich przydaje opowieści mroku i tajemniczości. Wszystko to składa się na jeden z najlepszych kryminałów jaki czytałam ostatnimi czasy. Trochę razi nadmierna ilość wątków pobocznych nie mających bezpośrednich związków z toczącym się śledztwem. Ale jak na debiut książka jest znakomita.
poniedziałek, 10 grudnia 2012
"Dzienniki kołymskie" Jacek Hugo - Bader
Reportaż to najtrudniejsza ze składowych literatury. Musi być krótki, przykuwać uwagę czytelnika i w prostej formie przekazywać dużą ilość różnorakich informacji. Niby banalne, ale jak nieosiągalne dla większości piszących. Dlatego, kiedy natknęłam się w bibliotece na reportaże Jacka Hugo - Badera wiedziałam, że to jest to.
Syberia, Kołyma, kraj Sacha, skojarzenia mamy zazwyczaj jednoznaczne: odległe krainy gdzieś na końcu świata, gdzie dominuje pijaństwo, zacofanie i całkowity brak perspektyw. To tylko warstwa wierzchnia, pod nią kryje się pulsujący życiem świat, w którego mentalność, obyczajowość i tajemnice autor stara się przed nami odsłonić.
Postanowił przejechać drogę od Magadanu do Jakucka (2025 km). Środek lokomocji dowolny, byle dalej. W czasie wędrówki Szlakiem Kołymskim spotykał różnych ludzi. Zabierali go do swych samochodów, podwozili na punkty docelowe, dzielili się mieszkaniem, jedzeniem i swoim życiem. Każdy z nich opowiadał swoją historię. Każda taka historia to osobny scenariusz filmowy. O głównym mafiozie, w którego rękach znajduje się większość nielegalnego handlu złotem, o poszukiwaczach złota, którzy cierpliwie wypłukują je z wielokrotnie już przeszukanych hałd ziemi, o złotonośnych działkach, dla pozyskania których wyludniane są całe miasta, o pustych mieszkaniach i pozostawionych w nich rzeczach. Przede wszystkim to jednak opowieść o ludzkich losach, powikłanych i trudnych jak historia tej ziemi. O ludziach, których los rzucił na Kołymę w wyniku niefortunnego splotu wypadków lub z wyboru. Co trzyma ich w tak niegościnnym miejscu? Odpowiedź jest prosta: to ich ziemia, ich świat. Jedyne miejsce, w którym czują się bezpiecznie i u siebie. I nic to, że za oknem zwały śniegu, trzaskające mrozy, a wioska już została całkowicie odcięta od świata. To wszystko nieważne, bo ich prawdziwy świat jest w nich.
To książka, od której nie można się oderwać, a po jej zakończeniu chce się jeszcze, jeszcze i jeszcze, bez końca. Tak jak nie ma końca bezkresna tajga syberyjska czy syberyjska zima. Tej książki nie trzeba polecać. Trzeba ją przeczytać. To wszystko.
Syberia, Kołyma, kraj Sacha, skojarzenia mamy zazwyczaj jednoznaczne: odległe krainy gdzieś na końcu świata, gdzie dominuje pijaństwo, zacofanie i całkowity brak perspektyw. To tylko warstwa wierzchnia, pod nią kryje się pulsujący życiem świat, w którego mentalność, obyczajowość i tajemnice autor stara się przed nami odsłonić.
Postanowił przejechać drogę od Magadanu do Jakucka (2025 km). Środek lokomocji dowolny, byle dalej. W czasie wędrówki Szlakiem Kołymskim spotykał różnych ludzi. Zabierali go do swych samochodów, podwozili na punkty docelowe, dzielili się mieszkaniem, jedzeniem i swoim życiem. Każdy z nich opowiadał swoją historię. Każda taka historia to osobny scenariusz filmowy. O głównym mafiozie, w którego rękach znajduje się większość nielegalnego handlu złotem, o poszukiwaczach złota, którzy cierpliwie wypłukują je z wielokrotnie już przeszukanych hałd ziemi, o złotonośnych działkach, dla pozyskania których wyludniane są całe miasta, o pustych mieszkaniach i pozostawionych w nich rzeczach. Przede wszystkim to jednak opowieść o ludzkich losach, powikłanych i trudnych jak historia tej ziemi. O ludziach, których los rzucił na Kołymę w wyniku niefortunnego splotu wypadków lub z wyboru. Co trzyma ich w tak niegościnnym miejscu? Odpowiedź jest prosta: to ich ziemia, ich świat. Jedyne miejsce, w którym czują się bezpiecznie i u siebie. I nic to, że za oknem zwały śniegu, trzaskające mrozy, a wioska już została całkowicie odcięta od świata. To wszystko nieważne, bo ich prawdziwy świat jest w nich.
To książka, od której nie można się oderwać, a po jej zakończeniu chce się jeszcze, jeszcze i jeszcze, bez końca. Tak jak nie ma końca bezkresna tajga syberyjska czy syberyjska zima. Tej książki nie trzeba polecać. Trzeba ją przeczytać. To wszystko.
wtorek, 4 grudnia 2012
"Przez dziki wschód" Tomasz Grzywaczewski
Tak się jakoś złożyło, że równocześnie czytałam dwie pozycje opisujące wędrówkę po tym samym kawałku ziemi. "Dzienniki kołymskie" i "Przez dziki wschód". W tej pierwsze zagłębiałam się z przyjemnością. Drugą wybrałam celowo, aby poznać opinię i ocenę młodszego pokolenia. Wydawało mi się, że takie zderzenie dwóch niezależnych relacji musi dać efekt synergii i suma wyniesionych wrażeń będzie gigantyczna. Niekoniecznie, niestety.
Trzech młodych mężczyzn wyrusza szlakiem sławnej ucieczki z gułagu. Chcą, podobnie jak uciekinierzy, przejść szlak od Jakucka do Kalkuty. W czasie wędrówki muszą przejść, przepłynąć lub przejechać ponad osiem tysięcy kilometrów. Na wędrownym szlaku czekają na nich przeróżne przygody i rozliczne perypetie. Jednak po kilku miesiącach uda się im osiągnąć cel i złożyć swoisty hołd tym, którzy przed laty szli tym samym szlakiem w znacznie gorszych warunkach.
Mam dużo zastrzeżeń do tej książki. Przede wszystkim jest za długa i zbyt przegadana. Gdyby była o połowę krótsza, jej dynamika znacznie by wzrosła. Autor niepotrzebnie częstuje nas opowieściami o tym, że lubić brać częsty prysznic lub popijać poranną kawę. Czytelnika sięgającego po tego typu lekturę naprawdę to nie interesuje. Po drugie: w książce dużo jest urwanych wątków np: przez kilka stron jesteśmy częstowani opowieścią o spuchniętych nogach autora i o tym jak trudno mu na nich wędrować ( co jest prawdą ). Fakt ten zaczyna urastać do rangi naczelnego problemu wyprawy i czytający czeka na jakieś dramatyczne rozwiązanie sytuacji, gdy tymczasem wszystko rozpływa się i nagle nie ma już tematu. Nie wiadomo jak się problem rozwiązał. Podobnych przeskoków jest w tej książce kilka.
A teraz pora na najcięższy zarzut. W tej książce nie ma ludzi. Dużo jest o samej wędrówce, pięknie przyrody, dziwnych zwyczajach, ale niewiele jest o zwykłych mieszkańcach tamtych stron. Występują gdzieś marginalnie, najczęściej w kontekście powszechnego pijaństwa, wszechogarniającego brudu i ogólnego zacofania. Autor patrzy na nich z perspektywy Europejczyka, któremu nie dorastają nawet do pięt i krytykuje wszystko, nie starają się zrozumieć ich odmienności. A wyciągane przez niego wnioski po prostu powalają na kolana. " Z pomarszczonych twarzy Jakutek można wyczytać, że od dziesięcioleci mieszkają w tym samym miejscu". Wiedziałam, że z ludzkiej twarzy można wyczytać wiele różnych rzeczy, ale nigdy nie przypuszczałam, że są na niej wypisane kolejne miejsca zamieszkania. Może jednak należało powstrzymać swoje krasomówstwo?
I jeszcze jedno. Być może tak działa duża różnica wieku, ale nie podoba mi się, gdy o panu Glińskim, w co drugim zdaniu, autor wyraża się per "staruszek". Język polski jest bardzo bogaty i różnorodny jeśli chodzi o określanie wieku podeszłego lub starości. Tak częste używanie tego jednego zwrotu sprawia, że zaczyna nabierać ono określenia pejoratywnego.
Sama wyprawa fascynująca i pełna wyzwań, ale można było opisać ją lepiej i ciekawiej. Jeśli komuś uda się dobrnąć do końca książki to na pewno z zaciekawieniem sięgnie po inne lektury dotyczące tego rejonu świata i to duży plus tej pozycji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)