Moda retro króluje i to nie tylko w urządzaniu wnętrz, ale także w literaturze. Coraz więcej pojawia się książek osadzonych w realiach sprzed lat stu i więcej. Czasami są to próby nieudane z różnych powodów, ale od czasu do czasu trafi się jakaś perełka. Czy taką mamy przed sobą?
Lwów, przełom lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, czas Wielkiego Kryzysu. Komisarz Edward Popielski po spektakularnym i mało chwalebnym opuszczeniu szeregów stróżów prawa musi w tym ciężkim okresie przetrwać dwa lata, aby móc podjąć pracę jako prywatny detektyw. Samym trwaniem nie można jednak nakarmić rodziny i zapłacić rachunków, o przyjemnościach już nawet nie wspominając. Popielski udziela więc korepetycji i łapie wszystkie dorywcze prace, jakie się mu trafiają. Aż nagle dostaje zlecenie, a dokładniej dwa zlecenia. Pierwsze pochodzi od Renaty, jego dawnej uczennicy, obecnie pracującej w jednym z majątków pod Lwowem. Ma odnaleźć pracodawczynię Renaty, która zniknęła bez śladu. Drugie zlecenie pochodzi od dawnych kolegów z policji. Ma im pomóc (oczywiście nieoficjalnie) w jednym z prowadzonych właśnie śledztw. Popielski przyjmuje zlecenia i rozpoczyna własne, prywatne dochodzenie. Tym samym, nawet niczego nie przeczuwając, wpakuje się w olbrzymie kłopoty. Będzie musiał zmierzyć się nie tylko z tajemnicą Renaty, ale także stawić czoła jej wpływowemu i agresywnemu wielbicielowi i rozwiązać tajemnicę liczb Charona, a tym samym zagłębić się w żydowskiej gematrii.
Po raz pierwszy miałam kontakt z pisarstwem Marka Krajewskiego, choć wiele słyszałam o jego książkach. Oceny są różne, jedni ganią, inni chwalą. Ja będę wstrzemięźliwa, nie zganię, ale też nie pochwalę za bardzo. Książka mnie nie zachwyciła. Oczywiście prezentuje dobry, solidny warsztat, doskonałą znajomość ówczesnej rzeczywistości i realiów, ale fabuła jest mało porywająca, niezbyt skomplikowana, a zakończenie przewidywalne. Do końca książki jeszcze daleko, a czytający już wie, kto zabił. A przecież dobry kryminał powinien trzymać w napięciu do ostatniej kartki. Przeczytać jednak warto, bo to proza odbiegająca od powszechnie obowiązujących standardów.
czwartek, 26 września 2013
wtorek, 24 września 2013
"Czas zmierzchu" Dmitry Glukhovsky
Tytuł oryginału:
"Metro" tego autora to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam ostatnimi czasy. Nic więc dziwnego, że kiedy w jednej z bibliotek wpadł mi w ręce "Czas zmierzchu", inne lektury zostały odstawione na czas jakiś. I nie zawiodłam się.
Tłumacz z języka angielskiego, przytłoczony wielką ilością zaległych rachunków do zapłacenia, przyjmuje pierwsze zlecenie, jakie mu się trafiło. Tym razem jest to tłumaczenie starego dziennika z pewnej wyprawy po Jukatanie. Nic to, że hiszpański (bo taki jest oryginalny język dziennika) nie jest jego mocną stroną. W końcu od czego są słowniki? Byleby dobrze płacili. Przekładany tekst okazał się dość trudny, ale wciągający. Tak bardzo, że nasz bohater zaczął szukać dodatkowych informacji o konkwiście, Majach, ich życiu i obrzędach. W jednej z książek przypadkowo dociera do opisów różnych wierzeń majańskich. Jedno z nich mówi, że raz na 52 haaby wszechświat staje u progu katastrofy. Zaczyna się pięciodniowy okres, w którym ziemię opanowują demony, szaleją wszelkie możliwe kataklizmy, a przerażeni ludzie barykadują się w swoich domach, oczekując na koniec tego strasznego czasu. Nagle, porzucając tłumaczenie dziennika, uświadamia sobie, iż być może właśnie nastał ten czas. Czas majańskiej apokalipsy. Kto go przetrwa?
Prezentowana książka to fantastyka pozornie, bo jest w niej głębia, jaką trudno znaleźć w innych, podobnych utworach, dotyczące naszej, ludzkiej egzystencji we wszechświecie i mikroświecie, jaki tworzymy. Zgodnie z wierzeniami Majów w pierwszych latach życia nasz świat jest prężny, wesoły, pełen kolorów, zapachów i smaków. Otaczają nas ludzie, których kochamy i cenimy. Jesteśmy centralnym punktem naszego wszechświata, do którego zmierzają wszystkie ścieżki. Czas jednak płynie i otaczający nas ludzie zaczynają przechodzić na drugą stronę. Istnieją nadal, ale tylko w naszych wspomnieniach i tylko my jesteśmy w stanie ich przywołać. Zmienia się więc układ naszego wszechświata, jego środek przesuwa się. To już nie jest świat realny, którego możemy dotknąć, ale świat ukryty gdzieś głęboko w naszych synapsach, zwojach mózgowych. Jeszcze umiemy przywołać go, choć na chwilę, ale już wiemy, że jest daleko od nas. I nagle przychodzi dzień, gdy uświadamiamy sobie, że wszyscy, na których nam zależało, których kochaliśmy, są już tam i już nie potrafimy przywołać dawnego świata, i z całą mocą uświadamiamy sobie, że teraz to my musimy pójść. I stworzyć nowy wszechświat.
poniedziałek, 23 września 2013
"Starsza pani wnika" Anna Fryczkowska
Tak mi się jakoś kryminalnie jesień zaczyna. Przy łóżku rośnie sterta książek czekających na przeczytanie, a kryminały wśród nich dominują. Nadchodzące tygodnie stoją więc pod znakiem morderstw, zagadek kryminalnych i detektywów prowadzących śledztwa. Może zima przyniesie jakąś odmianę?
Pewnego dnia został zamordowany Zenon Maciejko. Wykrwawił się w prawie własnej kuchni (prawie, bo mieszkanie wynajmował), przyklejony taśmą do krzesła. Odnalazł go prywatny detektyw, dla którego było to pierwsze zlecenie w nowej pracy. I od razu taki niefart. Zlecenie jednak należało zrealizować, więc nasz detektyw rozpoczyna śledztwo mające odkryć, gdzie denat schował ukradziony byłej żonie obraz Malczewskiego. Niestety, po obrazie ślad zaginął, podobnie jak po pani Agnieszce Zaufał, która, jak się okazało, była dość blisko związana z pechowym najemcą. W ten oto sposób do pierwszego zlecenia doszło drugie, a wkrótce energiczna babcia naszego detektywa i jej liczne koleżanki dostarczyły mu kolejnych. Pracy ma więc mnóstwo, a czas ucieka.I pewnie większość prowadzonych przez naszego detektywa dochodzeń zakończyłaby się fiaskiem, gdyby do akcji nie wkroczyła babcia. Jej dyskretna pomoc, znajomość natury ludzkiej i umiejętność nawiązywania kontaktów okazały się bezcenne i doprowadziły do szczęśliwego (dla niektórych) finału.
W zamierzeniach miała to być chyba lekka komedia kryminalna, ale nie wyszło. Niby śmiesznie, ale tak naprawdę strasznie. Przerażające starsze panie, które swe problemy rozwiązują w niekonwencjonalny sposób, przerażająca martyrologia zwierząt (wątek zupełnie nie przystający do całości), zbyt wiele postaci, których wzajemne relacje zaciemniają obraz (w pewnym momencie czytelnik nie wie już kto jest kim i co robi w tej historii). To wszystko sprawia, że książkę odkłada się w lekkim oszołomieniu. I od razu nasuwa się pytanie. O co chodziło ?
Pewnego dnia został zamordowany Zenon Maciejko. Wykrwawił się w prawie własnej kuchni (prawie, bo mieszkanie wynajmował), przyklejony taśmą do krzesła. Odnalazł go prywatny detektyw, dla którego było to pierwsze zlecenie w nowej pracy. I od razu taki niefart. Zlecenie jednak należało zrealizować, więc nasz detektyw rozpoczyna śledztwo mające odkryć, gdzie denat schował ukradziony byłej żonie obraz Malczewskiego. Niestety, po obrazie ślad zaginął, podobnie jak po pani Agnieszce Zaufał, która, jak się okazało, była dość blisko związana z pechowym najemcą. W ten oto sposób do pierwszego zlecenia doszło drugie, a wkrótce energiczna babcia naszego detektywa i jej liczne koleżanki dostarczyły mu kolejnych. Pracy ma więc mnóstwo, a czas ucieka.I pewnie większość prowadzonych przez naszego detektywa dochodzeń zakończyłaby się fiaskiem, gdyby do akcji nie wkroczyła babcia. Jej dyskretna pomoc, znajomość natury ludzkiej i umiejętność nawiązywania kontaktów okazały się bezcenne i doprowadziły do szczęśliwego (dla niektórych) finału.
W zamierzeniach miała to być chyba lekka komedia kryminalna, ale nie wyszło. Niby śmiesznie, ale tak naprawdę strasznie. Przerażające starsze panie, które swe problemy rozwiązują w niekonwencjonalny sposób, przerażająca martyrologia zwierząt (wątek zupełnie nie przystający do całości), zbyt wiele postaci, których wzajemne relacje zaciemniają obraz (w pewnym momencie czytelnik nie wie już kto jest kim i co robi w tej historii). To wszystko sprawia, że książkę odkłada się w lekkim oszołomieniu. I od razu nasuwa się pytanie. O co chodziło ?
czwartek, 12 września 2013
"Biała gorączka" Jacek Hugo - Bader
Rosja najczęściej źle się nam, Polakom, kojarzy i chyba wiele jeszcze wody musi upłynąć, abyśmy w końcu zaczęli patrzeć i traktować ten kraj nie jak agresora, a jak zwykłego, a może nawet niezwykłego sąsiada. Bo zaiste to kraj niezwykły; sztuczny zlepek wielokulturowy, z którego na siłę chciano uczynić jedno, wzorcowe społeczeństwo. Czy to się udało? Pozornie nie, ale gdzieś głębiej, pod warstwą powierzchniowych kłopotów, tkwi duma z ZSRR i żal, że ten czas już nie wróci.
Tym razem autor zabiera nas w podróż łazikiem po Syberii. Ma zamiar przejechać z Moskwy do Władywostoku. Towarzyszą mu w drodze przygodnie zabrani ludzie, a każdy z nich opowiada mu swoją, najczęściej niewesołą, historię. Lista poruszanych problemów jest bardzo duża, od wszechobecnego alkoholizmu, narkomanii, braku jakiejkolwiek pracy i perspektyw, aż do sytuacji mniejszości narodowych. Każdy z opowiadających zostawia swój ślad, który - połączony z innymi śladami - da nam obraz rosyjskiej duszy. Przepełnionej tęsknotą za czymś nieokreślonym, żalem za minionymi czasami świetności ZSRR i teraźniejszością bez przyszłości. Tyle tylko zostało z przewodniego narodu.
Równocześnie książka przybliża nam wiele nieznanych faktów. Wyjaśnia, czym jest tytułowa biała gorączka, dlaczego drogowskazy na Syberii są podziurawione jak rzeszoto i ile partnerek seksualnych miewa w ciągu całego życia przeciętny Rosjanin.
Dodatkowym atutem książki jest umieszczenie na końcu każdego rozdziału fragmentów pochodzących z "Reportażu z XXI wieku". Zamieszczona w nim wizja społeczeństwa radzieckiego nowego stulecia, żyjącego w coraz większym dostatku i dobrobycie oraz rozpowszechnionego na całym świecie komunizmu, wydaje się kuriozalna w zetknięciu z prawdziwym życiem prawdziwych Rosjan, których historie mamy okazję poznać.
"Biała gorączka" to książka prawdziwa, szczera aż do bólu. I własnie dzięki temu na długo zapada w pamięć. Nic nie wybiela i nic nie upiększa. Pokazuje obraz rzeczywisty i dlatego jest warta przeczytania.
Tym razem autor zabiera nas w podróż łazikiem po Syberii. Ma zamiar przejechać z Moskwy do Władywostoku. Towarzyszą mu w drodze przygodnie zabrani ludzie, a każdy z nich opowiada mu swoją, najczęściej niewesołą, historię. Lista poruszanych problemów jest bardzo duża, od wszechobecnego alkoholizmu, narkomanii, braku jakiejkolwiek pracy i perspektyw, aż do sytuacji mniejszości narodowych. Każdy z opowiadających zostawia swój ślad, który - połączony z innymi śladami - da nam obraz rosyjskiej duszy. Przepełnionej tęsknotą za czymś nieokreślonym, żalem za minionymi czasami świetności ZSRR i teraźniejszością bez przyszłości. Tyle tylko zostało z przewodniego narodu.
Równocześnie książka przybliża nam wiele nieznanych faktów. Wyjaśnia, czym jest tytułowa biała gorączka, dlaczego drogowskazy na Syberii są podziurawione jak rzeszoto i ile partnerek seksualnych miewa w ciągu całego życia przeciętny Rosjanin.
Dodatkowym atutem książki jest umieszczenie na końcu każdego rozdziału fragmentów pochodzących z "Reportażu z XXI wieku". Zamieszczona w nim wizja społeczeństwa radzieckiego nowego stulecia, żyjącego w coraz większym dostatku i dobrobycie oraz rozpowszechnionego na całym świecie komunizmu, wydaje się kuriozalna w zetknięciu z prawdziwym życiem prawdziwych Rosjan, których historie mamy okazję poznać.
"Biała gorączka" to książka prawdziwa, szczera aż do bólu. I własnie dzięki temu na długo zapada w pamięć. Nic nie wybiela i nic nie upiększa. Pokazuje obraz rzeczywisty i dlatego jest warta przeczytania.
środa, 11 września 2013
"Zbrodnia w efekcie" Joanna Chmielewska
Jestem wierna. Dlatego, każda nowa pozycja tej autorki musi być przez mnie natychmiast zakupiona. I przeczytana, oczywiście, też, o ile okoliczności i domowa rada nadzorcza pozwoli. Trzymając w dłoniach taką nową książkę odczuwam dreszczyk zaciekawienia i radości. Może ta pozycja to powrót do twórczości Joanny Chmielewskiej jaką pamiętam z dawnych lat? I cóż.... Każda kolejna książka to kolejne rozczarowanie, nie mam jednak zamiaru (przynajmniej na razie) przestać czekać. Może pewnego dnia ...
Człowiek w afekcie zdolny jest do czynów wielkich, tylko, że najczęściej w w efekcie afektu powstaje taka masa komplikacji, która przerasta Himalaje i komplikuje życie wszystkim dokoła. Tak było i tym razem. Pewnego deszczowego popołudnia, na działkach pracowniczych, pewna osoba działając w afekcie popełniła zbrodnię. Następnie porządnie zagrzebała nieboszczyka w kompoście, tak że ludzkie oko nie było w stanie go wypatrzeć. W tymże afekcie pominęła jednak pewien drobny szczegół. Otóż nieboszczykowi brakowało głowy, która w wyniku tegoż afektu została mu odrąbana. Co zresztą było bezpośrednią i jedyną przyczyną jego śmierci. Zagubiona głowa potoczyła się gdzieś w okoliczne chaszcze, a nieboszczyk zaczął użyźniać działkową glebę. I tak przez kilka lat, aż ktoś wpadł na pomysł, aby wyciąć rozrastający się bujnie bambus.Ten opuścić dobrze użyźnionego miejsca nie chciał dobrowolnie, musiano więc użyć środków przymusu, w wyniku czego dogrzebano się do zakopanego głęboko nieboszczyka, aktualnie w charakterze kościotrupa. Szkielet bez głowy wprawił w totalną prostrację Komendę Policji, bo niby jak odtworzyć wygląd denata? Na podstawie kształtu żeber? Ponieważ w naszym kraju popełnia się wiele przestępstw, sprawę szybko odłożona ad acta. Upłynęło znów kilka lat i na pobliskiej działce znaleziono czaszkę, tym razem bez korpusu. Szybko połączono obie sprawy i śledztwo mogło potoczyć się już zgodnie z procedurami, aż do szczęśliwego finału.
Znacie to? Znacie, bo to wszystko już było. I zaginiona głowa, i morderca o dość dziwnej konstrukcji psychicznej, i nawet poszukiwanie rozproszonego mienia przodków. A taką miałam nadzieję na coś nowego, choć w dawnym stylu, bez tasiemcowych wspomnień bohaterów i historii sięgającej piątego pokolenia. Bez zawikłanych i zawoalowanych odnośników do PRL - u, których młodsze pokolenie pewnie w ogóle nie zrozumie. Zbyt wiele słów, mało akcji to kwintesencja tej książki. Cóż, będę czekać dalej.
Człowiek w afekcie zdolny jest do czynów wielkich, tylko, że najczęściej w w efekcie afektu powstaje taka masa komplikacji, która przerasta Himalaje i komplikuje życie wszystkim dokoła. Tak było i tym razem. Pewnego deszczowego popołudnia, na działkach pracowniczych, pewna osoba działając w afekcie popełniła zbrodnię. Następnie porządnie zagrzebała nieboszczyka w kompoście, tak że ludzkie oko nie było w stanie go wypatrzeć. W tymże afekcie pominęła jednak pewien drobny szczegół. Otóż nieboszczykowi brakowało głowy, która w wyniku tegoż afektu została mu odrąbana. Co zresztą było bezpośrednią i jedyną przyczyną jego śmierci. Zagubiona głowa potoczyła się gdzieś w okoliczne chaszcze, a nieboszczyk zaczął użyźniać działkową glebę. I tak przez kilka lat, aż ktoś wpadł na pomysł, aby wyciąć rozrastający się bujnie bambus.Ten opuścić dobrze użyźnionego miejsca nie chciał dobrowolnie, musiano więc użyć środków przymusu, w wyniku czego dogrzebano się do zakopanego głęboko nieboszczyka, aktualnie w charakterze kościotrupa. Szkielet bez głowy wprawił w totalną prostrację Komendę Policji, bo niby jak odtworzyć wygląd denata? Na podstawie kształtu żeber? Ponieważ w naszym kraju popełnia się wiele przestępstw, sprawę szybko odłożona ad acta. Upłynęło znów kilka lat i na pobliskiej działce znaleziono czaszkę, tym razem bez korpusu. Szybko połączono obie sprawy i śledztwo mogło potoczyć się już zgodnie z procedurami, aż do szczęśliwego finału.
Znacie to? Znacie, bo to wszystko już było. I zaginiona głowa, i morderca o dość dziwnej konstrukcji psychicznej, i nawet poszukiwanie rozproszonego mienia przodków. A taką miałam nadzieję na coś nowego, choć w dawnym stylu, bez tasiemcowych wspomnień bohaterów i historii sięgającej piątego pokolenia. Bez zawikłanych i zawoalowanych odnośników do PRL - u, których młodsze pokolenie pewnie w ogóle nie zrozumie. Zbyt wiele słów, mało akcji to kwintesencja tej książki. Cóż, będę czekać dalej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)