niedziela, 28 kwietnia 2013

"Szkice wspomnień" Karolina Lanckorońska

Niebanalne życie zawsze zostawia ślad. W innych ludziach, w stworzonych dziełach, napisanych wspomnieniach. I ciągle, mimo upływu lat, wywiera wpływ na tych, którzy się z nim zapoznają. Tak właśnie jest w przypadku profesor Karoliny Lanckorońskiej. Urodzona w arystokratycznej rodzinie, predysponowana do bywania w tzw. "wielkim świecie", wybrała inną drogę pracy uniwersyteckiej. Całe swe długie życie poświęciła zagadnieniom związanym z historią sztuki i zarządzaniem Fundacją Lanckorońskich, której głównym celem było wspieranie i współfinansowanie różnorakich działań zarówno w sowieckiej Polsce, jak i poza jej granicami.
Opisywana książka to zbiór krótkich notatek, opowiadań, drukowanych przez krakowski "Czas". Ułożone w porządku mniej więcej chronologicznym stanowią swoisty wstęp do późniejszych, bardziej obszernych, wspomnień autorki. Mamy więc możliwość rzucić okiem na dzieciństwo Karli w Rozdole, późniejszy okres wiedeński, szkołę, uniwersytet czy czasy wojennej tułaczki. Przed naszymi oczami przewija się procesja ludzi wielkich i znaczących z tamtego okresu jak np: biskup Adam Sapieha czy Róża Raczyńska. Pośrednio jesteśmy uczestnikami wielkich wydarzeń historycznych, które zmieniły losy Europy i Polski, np. pogrzeb cesarza Franciszka Józefa. Mnie jednak najbardziej wzruszyło inne opowiadanie, kiedy to podczas swojego pobytu w Awinionie udało się autorce odnaleźć na tamtejszym cmentarzu grób polskiego żołnierza, Stefana Garczyńskiego, przyjaciela Adama Mickiewicza. To z jej inicjatywy odnowiono płytę nagrobną i posadzono dokoła niej biało - czerwone róże. Taki mały okruch Polski dla jej dzielnego obrońcy.
Bardzo ciekawa i inspirująca książka. Krótkie reportaże skłaniają do dalszych poszukiwań informacji o przedstawianych ludziach czy wydarzeniach. Zwięzłość wypowiedzi pozornie maskuje grozę przeżytych chwil, pozwalając się tylko domyślać co kryje się za półsłówkami.






czwartek, 25 kwietnia 2013

"W rajskiej dolinie wśród zielska" Jacek Hugo - Bader

Raj, Eden, kraina miodem i mlekiem płynąca, miejsce, w którym nie ma żadnych kłopotów i konfliktów ani innych zgryzot. Wszystkie problem rozwiązują się nieomal samodzielnie, a mieszkańcy zjednoczeni są wokół jednego, jedynie słusznego celu. Utopia? Tak, ale nie do końca, gdyż oto Jacek Hugo - Bader zabiera nas w taki właśnie idylliczny świat, który rozciągał się, o dziwo, tuż za naszą granicą.
Każdy reportaż zamieszczony w "Rajskiej dolinie..." to hymn pochwalny na część dawnego Związku Radzieckiego. Hymn bezkrytyczny i pełne uwielbienia wygłaszany przez przedstawicieli różnych grup społecznych. Zadziwiające jest właśnie to, że bez względu na to, kim bohaterowie reportaży byli w ZSRR, całkowicie bezkrytycznie wspominają ten czas jako okres prosperity i dobrobytu. Wystarczyło słuchać władzy zwierzchniej, posłusznie wypełniać polecenia i już miało się pracę i płacę, a niektórzy nawet własne mieszkania i samochód na talony. Jak ktoś się bardziej postarał i  przyłożył to władza to doceniała i nagradzała, czasami nawet wczasami za granicą. Żyć, nie umierać. Nic dziwnego, że wszyscy rozmówcy prezentują nieskrywany żal i tęsknotę, bo dobrze to już było i się nie wróci. Teraz trzeba żyć z nędznych emerytur (nie ma już dodatków za dawne medale i odznaczenia), oszczędzając na wszystkim. Dobrze więc, że choć wódka jest tania jak przysłowiowy barszcz. Jest w czym utopić i żal, i tęsknotę.
Ale "Rajska dolina..." to nie tylko opowieść o ludziach, ale także o miejscach. Zamkniętych, zakazanych, do których trudno się dostać, takich jak Arzanas - 16. Całkiem spore miasto, którego nie ma na żadnej mapie. A nie ma go dlatego, że przeprowadzano tam próby jądrowe, nigdzie nie zarejestrowane, oczywiście. Lub będących całkowicie na widoku, ale stanowiących twierdzę nie do zdobycia, czego przykładem jest siedziba Gazpromu.
Wszyscy, którzy szukają prawdziwej Rosji, powinni przeczytać tę książkę. W znakomity sposób, w krótkich reportażach, autor uchwycił rosyjską duszę. Górną i chmurą. Niezrozumiałą nawet dla nas, Polaków, choć podobno należymy do tej samej grupy etnicznej.







piątek, 12 kwietnia 2013

"W Warszawie w latach 1900-1914" Karolina Beylin


Nadchodzi wiek XX, później nazwany wiekiem pary i elektryczności. Na razie jednak nieśmiało wkracza na warszawskie ulice przypatrując się co mu pozostawiło w spadku minione stulecie. I nie jest zachwycony, bo popowstaniowa Warszawa, choć szumnie nazywana Paryżem Północy, była jednak miastem ciasnym, brudnym i zaniedbany. Czas więc na porządki, ale aby mogło odbyć się wielkie sprzątanie musiały zaistnieć odpowiednie warunki polityczne.
Rewolucja 1905 roku odbiła się szerokim echem w naszej stolicy. Car Mikołaj sprawujący do tej chwili władze absolutną zmuszony został do, co prawda czasowych, ale jednak  ustępstw na korzyść ludności polskiej. Zaczęły powstawać seminaria nauczycielskie oraz szkoły prywatne i państwowe różnego stopnia. Warszawa wzbogaciła się o kilka bibliotek, zakładano liczne świetlice i ochronki, w których dzieci robotników wprowadzane były w świat słowa drukowanego. Osłabienie rusyfikacji spowodowało rozkwit polskiej prasy, literatury i sztuki. To właśnie w tym okresie drukowana była w odcinkach w "Tygodniku  Ilustrowanym" powieść "Chłopi", za którą Stanisław Reymont otrzymał nagrodę Nobla.
Pierwsze czternaście lat ubiegłego wieku to także okres intensywnych zmian w infrastrukturze miejskiej stolicy. Uruchomiona w 1904 roku Elektrownia Powiśle stała się przyczynkiem do elektryfikacji Warszawy. Stopniowo zastępowano stare latarnie gazowe elektrycznymi, a nawet uruchomiono pierwsze linie tramwajów elektrycznych. Wszystkie te zmiany wiązały się z modernizacją lub przebudową ulic i choć były dla mieszkańców dość uciążliwe, to jednak spoglądano na nie z życzliwością. Warszawa nie była już stolica kraju, ale to tu biło nadal serce rozbitego narodu.
Poluzowały się obyczaje. Kobiety zaczynają nosić coraz krótsze sukienki, pokazują nawet kostkę, mogą już same jeździć dorożką a nawet tramwajem. Odchodzą w zapomnienie  dawne nakazy i zakazy. Warszawa zaczyna się bawić. Powstają pierwsze, tłumnie odwiedzane przez publiczność, kabarety. Na horyzoncie jednak pojawiają  się  chmury. Groźba nadchodzącej wojny. Co ona przyniesie Warszawie i całemu narodowi?
To już ostatnia część warszawskich opowieści Karoliny Beylin. Podobnie jak w poprzednich książkach jest to przede wszystkim przegląd ukazującej się w tym czasie prasy. Wielkie wydarzenia polityczne przeplatają się  z drobnymi kłopotami mieszkańców miasta. A wszytko dodatkowo jest okraszone licznymi anegdotkami i zabawnym opowieściami. Jak zwykle polecam.








sobota, 6 kwietnia 2013

"Ostatni mazur. Opowieść o wojnie, namiętności i starcie." Andrew Tarnowski



Tytuł oryginału: " The Last Mazurka. A Tale of War, Passion and Lass".


Coraz mi trudniej znaleźć XIX - wieczne pamiętniki lub inne książki traktujące o tym okresie. Z braku takowych zaczynam czytać wspomnienia z początków ubiegłego stulecia. Przede mną więc zupełnie nowe odkrycia zaczęte właśnie "Ostatnim mazurem" Andrew Tarnowskiego.
Prezentowana książka to nie pamiętnik, a opowieść o rodzinie Tarnowskich stworzona na podstawie historii rodzinnych, zachowanych dokumentów i zdjęć. Obejmuje dwa pokolenia i dotyczy głównie gałęzi wywodzącej się z Rudnika.
Wyłaniający się z tej opowieści obraz arystokracji polskiej nie jest zbyt budujący. Zamknięta we własnym kręgu, ograniczona przez ściany pałaców nie nadążała za toczącymi się zmianami społecznymi. Jeśli parała się jakąś pracą to była to najczęściej praca naukowa lub nominalny nadzór nad zarządcą, który sprawował faktyczną władzę nad majątkiem. Nic więc dziwnego, że główną treść życia codziennego stanowiły "kontakty interpersonalne". Czytając "Ostatniego mazura" trudno nie pogubić się w rozlicznych romansach, zdradach i innych tego typu wydarzeniach. Podczas lektury złapałam się na tym, że mimo, iż jestem zaprawiona w zapamiętywaniu koligacji rodzinnych i związanych z nimi historii, już nie nadążam. Rozliczne konfiguracje miłosne, w których znajdowali się główni bohaterowi książki sprawiają, że w pewnym momencie czytelnik głupieje i nie wie już kto z kim i dlaczego. Co zadziwiające, nawet czas wojenny nie wpływa na zmianę ich zachowań. Może dlatego, że większą część wojny spędzili bezpiecznie na nadmorskich plażach, a i pobyt w obozie nie skończył się dla nikogo tragicznie.
Większość czytanych przez mnie pamiętników lub historii rodzinnych pisana jest dla publiczności. Z góry więc wiadomo, że pewne fakty czy wydarzenia zostaną przemilczane. Autor prezentowanej książki postąpił inaczej. Opisał historię rodziny bez upiększeń ( za co został zresztą wykluczony ze Związku Rodu Tarnowskich ) i wybieleń. Czy jest to historia prawdziwa? Tego do końca nie jestem pewna. Wydaje mi się, że przez autora celowo zostały wyeksponowane najmniej pożądane, żeby nie powiedzieć  negatywne cechy bliskich mu osób, bo przepojony jest olbrzymią pretensją do nich. Za co? Może za własne niezbyt udane dzieciństwo i młodość? W każdym razie według mnie nie jest to obraz do końca rzetelny i obiektywny, bo pokazany z perspektywy osoby, która w jakiś sposób została przez tę rodzinę skrzywdzona. Taka mała zemsta, chyba.








czwartek, 4 kwietnia 2013

"Wojna światów" Herbert George Wells


Tytuł oryginału: "The War of the World"


I znowu pora na klasykę sf. Tak się jakoś składa, że Wells jest na początku bibliotecznej półki i sam wpada mi w ręce. Czas więc odnowić dawne znajomości i ponownie zanurzyć się w świat XIX -wiecznej fantastyki.
Ziemia została zaatakowana. W zielonych błyskach światła i metalowym cylindrze przybyli na naszą planetę Marsjanie. I choć początkowo zakładaliśmy, że mają pokojowe zamiary, szybko zostaliśmy wyprowadzeni z błędu. Zmienienie delegacji powitalnej w obłoki pary kazało nam zweryfikować dotychczasowe poglądy. Marsjanie nie wpadli tu z kurtuazyjną wizytą. Chcą naszej ziemi, zasobów mineralnych i przestrzeni. Dotychczas wędrowali przez wszechświat, kolonizując i niszcząc kolejne planety. Teraz przyszedł czas na naszą Ziemię. A więc przed nami wojna ostateczna. Początkowo nie wiedzie nam się najlepiej. Dokładniej rzecz biorąc, gorzej wieść się nie może. Zawodzą wszystkie znane i dostępne rodzaje broni. Poddają się kolejne miasta, a ludność w panice szuka schronienia przed agresorami. Histeria i panika narastają. I kiedy wydaje się, że nic już nie uratuje ludzkości, z zupełnie nieoczekiwanej strony nadchodzi wybawienie. My, ludzie, mieliśmy stanowić dla Marsjan pokarm. Jak się okazało bardzo niestrawny pokarm. Wraz z naszą krwią do organizmu najeźdźców wprowadzone zostały bakterie, przed którymi ich system odpornościowy nie był w stanie się obronić. Cóż, gdy zawiodła broń konwencjonalna, podziałała, przypadkowa, ale zawsze, broń biologiczna. Wygrywamy  bitwę, ale czy wygramy wojnę? Przecież już zawsze będziemy patrzeć w niebo z niepokojem, bo może każdy kolejny rozbłysk świtała na niebie to ponowny atak na nasz świat.
Czytając zastanawiałam się jak to możliwe, że taka w gruncie rzeczy banalna historyjka, zamieniona na słuchowisko radiowe, mogła wywołać aż taką panikę. Dziś, w dobie powszechnej komputeryzacji, informatyzacji, cyfryzacji i nie wiadomo jeszcze czego, zielone ludzki mogłyby spokojnie spacerować po naszej planecie. Nikt nie zwróciłby na nie uwagi, no chyba, że miałyby konto na facebooku. Może właśnie to świadczy o wielkości dobrej literatury, że z banalnej historii umie stworzyć wielkie dzieło.