Niedobrze jest, gdy nie dotrzymuje się danego sobie słowa. Z tego zawsze rodzą się problemy. Jakiś czas temu przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie sięgnę po tego typu lekturę. I co? Podczas wizyty w bibliotece ręka niechcący sięgnęła po zakazaną książkę, a przecież mama uczyła, że zawsze należy dotrzymywać danego słowa. Sama się jednak szybko ukarałam, przeczytałam "Nadzieję" do końca, choć należy ją odłożyć po pierwszych pięciu stronach.
Zapadła wioska, gdzieś na rubieżach Polski. Mieszka w niej Liliana, mała, zaniedbana dziewczynka. Ojciec pijak, matka zmarła przy jej narodzinach. W domu obojętna macocha i nienawidząca małej przyszywana siostra. Nic więc dziwnego, że uciekając od domowej gehenny Liliana często szuka schronienia w gościnnym domu sąsiadki Anastazji i jej syna Aleksieja. Między młodymi tworzy się dziwna relacja, w której miłość i nienawiść wzajemnie się uzupełniają. Lili nieustannie wpędza chłopaka w kłopoty, a on zbiera za jej postępki baty i.... ciągle wybacza. Taka sinusoida trwa przez lata, aż do finału i śmierci Aleksa.
Banalna historia, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka pisząc książkę nie sprawdza podstawowych informacji. Jak np: jest to możliwe, że organizacja humanitarna pozwala wyjechać nieprzygotowanej wolontariuszce (Lili, oczywiście ) do pracy w strefie objętej działaniami wojennym? To niemożliwe, nawet jeśli taka wolontariuszka jest równocześnie donatorem tej organizacji. O takich szczegółach jak znikający nowotwór trzustki ( w prawdziwym życiu to jeden z najbardziej agresywnych nowotworów) czy zajście w ciążę przez bezpłodną kobietę nie należy już wspominać.
Komentarz będzie krótki: nigdy więcej i mam nadzieję, że tym razem uda mi się dotrzymać słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz