Sięgając po najnowszą książkę Andrzeja Stasiuka wiedziałam, że przede mną kilka trudnych ale wspaniałych godzin lektury. Już na pierwszych stronach odnalazłam klimat "Jadąc do Babadag" i "Fado". Te same okolice, ci sami ludzie. Znów podążamy wraz z autorem przez bezdroża Albanii, Macedonii, Serbii czy Bośni. Spotykamy zmęczonych ludzi, którym nic się nie chce, młodzież obwieszoną złotem w wybajerowanych brykach. Wszechogarniającą nudę, biedę i ......wojnę. Wojnę, której już nie ma, ale którą można odnaleźć w każdym zakątku Bałkanów. Odwiedzamy nowe-stare cmentarze, pełne białych mogił, które nie pokryły się jeszcze patyną, wśród zgliszczy i ruin czujemy zapach siarki po odległych, ale ciągle bliskich działaniach wojennych.
Piękny, prawie poetycki obraz Bałkanów jest jednak tylko wstępem do dalszych rozważań. Niespodziewanie znajdujemy się na polskim gruncie i w naszym polskim piekiełku. Licheń ze swą złocistością, ogromem ( w końcu został wybudowany na miarę naszej manii wielkości ), odpustowymi straganami z badziewnymi pamiątkami, wśród których dominuje chiński plastik. Rodziny zwiedzające przepiękne pałace tylko po to aby pstryknąć kolejne zdjęcie do umieszczenia na "Naszej Klasie". Nigdy nie zastanawiający się nad sensem istnienia, bycia człowiekiem. To nasza polska rzeczywistośc. Nasz kod genetyczny przekazywany przez pokolenia, choc może jest to raczej jakaś swoista aberracja chromosomowa, bo tacy kiedyś nie byliśmy.
Książkę czyta się wspaniale, cho rozliczenie z naszą polskością jest jak zawsze bolesne. Warto jednak zmierzyć się z naszymi narodowymi przywarami. Może, może uda się cos ocalić lub odbudować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz